Bóg jest Miłością

 

          Kiedy pojmuje się istnienie Boga jako Miłości łatwo można zrozumieć, że Jego siedliskiem jest również sam człowiek. Miłość w człowieku uzdalnia do podejmowania dobrych uczynków. Bóg jest w nas, a my w Nim. Miłość jest transcendentna (na zewnątrz człowieka) ale i immanentna (wewnątrz człowieka).  Ciekawe, że między cząstkami materii występują też niezwykłe, wzajemne relacje. Można uznać, że wszystko jest utkane z miłości: cały Wszechświat, wszelkie stworzenie, wszystkie istoty ludzkie…. (Christina Thomas)[1]. Uczucie spina wszystkie aspekty życia. Można doznać odczucia, że nie fizykalność, ale uczucia są czymś najważniejszym w życiu. W odbiorze świata ogromną rolę odgrywają emocje. Bez nich, to jak najlepsza zupa, która nie została posolona.  Świat nie ma racji bytu. Emocje to dynamika. One powodują twórcze działanie, kształtują cel i sens życia. Warto wiedzieć, że największą radość daje dążenie do celu, które trwa jakiś czas. Osiągnięty cel daje tylko chwilę radości. Trzeba mieć świadomość, że Bóg jest blisko, że jest wewnątrz człowieka i  podpowiada: Najwyższym objawieniem jest to, że Bóg jest w każdym człowieku (Ralp Waldo Emerson). Każda dobra myśl od Boga pochodzi. Nie ma co się łudzić. Człowiek bez boskiego daru rozumu nie jest w stanie nic zrobić dobrego. Człowiek jest zwierzęciem zdolnym tylko do egzystencji i prokreacji. Bóg daje mu to coś, co go uczłowiecza. Dar jest tak wielki, że wystarcza na sięganie po szczyty mistyki. Człowiek definiuje Boga.

          Kto nie widzi konieczności miłowania Boga jest zwyczajnie ślepy.

 

 

Wspomnienia biograficzne  cz.50

 

1988.11.15     wtorek

          W rzeczywistości spałem kilka minut, resztę czasu przesiedziałem z zamkniętymi oczami. Pod koniec lotu spojrzałem przez okno i zobaczyłem tysiące świecących lamp w różnych kolorach i układach geometrycznych. Byliśmy już nad Aleksandrią. Widok był przepiękny. Samolot wylądował łagodnie, byliśmy już na miejscu. W sercu rosła radość, spełniły się nasze marzenia, przygoda przed nami.

          Weszliśmy do portu lotniczego (starszego). Pierwsze wrażenie było negatywne. Wielka hala, zaniedbana i brudna. Na ścianie olbrzymia amerykańska reklama. Wiele uzbrojonych żołnierzy (policjantów). Twarze ich były czarne, ciemne i w różnych odcieniach brązu. Sprawiali wrażenie ludzi brudnych. Ich niedbały i brudny ubiór rzucał się w oczy. Oczy wyłupiaste. Na bagaże czekaliśmy dość długo. Jacka G. na nowo rozbolała głowa. Był prawie nieprzytomny z bólu. Byliśmy bezradni. Czekając na bagaże, uwagę naszą, zwróciliśmy na celników. Niektórych przepuszczali, a niektórych istotnie kontrolowali. Bardzo zaniepokoiliśmy się, gdy zobaczyliśmy rewidowanego tajemniczego towarzysza pani Beaty. Manewr nasz polegający na wciśnięciu się do wycieczki węgierskiej nie udał się. Zostaliśmy odsunięci i przekazani do szczegółowej kontroli celnej. Do naszej czwórki dołączyła również pani Beata.

          Najbardziej żal mi było Jacka G. Jego bagaż był tak misternie zapakowany przez jego żonę Teresę. Poza tym bardzo cierpiał na ból głowy.

          Przyjąłem postawę bierną. Wypakowałem rzeczy na stolik, rozrzucając dyskretnie rzeczy, które miałem w większej ilości. Zapaliłem papierosa i z dystansu, niby przy popielniczce, stałem, patrząc znudzonym wzrokiem na to, co się  dzieje. Po chwili celnicy podeszli i do mnie. Na pytania ich reagowałem bez zrozumienia.

          Moje 4 Johnnie Walkery zostały odstawione na bok. Zwrócili uwagę na breloczki. Jeden po drugim podchodzili i wpatrywali się w gołe babki, które były na nich. Ja uśmiechem próbowałem aprobować ich radość. Jeden z celników zwrócił uwagę na but typu Adidas, z którego wyciągnął dwie pary okularów. Bardzo wydawało mu  się to podejrzane. Zaczął pokazywać mój but innym celnikom, dyskutować i w końcu dziurawić podeszwę. Byłem poniekąd zadowolony, że zajęli się rzeczą, która była bezspornie czysta. Kiedy oddawał mi buty pokazałem mu, że jest palantem. To go trochę zmieszało. Nie dał jednak za wygraną i bardzo zainteresował się solą w solniczce. Kretyn gonił z nią od kolegi do kolegi, aż w końcu zniknął mi z horyzontu. Po chwili przyniósł mi ją i oddał. Znów mu pokazałem, co o nim myślę. W konsekwencji kazał mi przekazać do depozytu wszystkie cztery Johnnie Walkery. Próbowałem targować się o jedną butelkę – bezskutecznie. Powiedział, że gdyby nie były większe od 1 litra, to by mi zezwolił. Machnąłem ręką. Niestety w opakowaniach whisky było 30 perfum i cztery okulary. Gdybym wyciągnął na ich oczach schowane przedmioty mógłbym narazić kolegów na dodatkowe nieprzyjemności. Whisky
schowałem do worka, zamknąłem na kłódkę i przekazałem do depozytu. Przeszedłem ostatniego celnika, odetchnąłem z ulgą. Całą moją uwagę zwróciłem na kolegów. Odległość była jednak dość spora i nie rozumiałem słów. Widziałem tylko, że prowadzą ostrą polemikę, machają rękami, dyskutują itp. Nie wyglądało to obiecująco. Po dość długim czasie przeszli i oni. Zabrali im więcej rzeczy, w tym: golarki, kamerę, aparaty, okulary, breloczki itp. Zostawili Jackom po jednej butelce whisky.

          Wymieniliśmy po 10 $ na 23.2 & (funty) egipskie. Wychodząc, koledzy wstąpili do sklepu Pewexu i zakupili alkohol. Ja zrezygnowałem z zakupu, mając serdecznie dość wszelkiego towaru. Ogołoceni z głównych atrybutów towarowych, zdenerwowani, zmęczeni i niewyspani wyszliśmy na zewnątrz portu lotniczego. Była ciepła, gwiaździsta noc. Przed portem sznur samochodów, przeważnie peugeoty o dużych możliwościach przewozowych. Jacek R. rozpoczął targowanie się o cenę przewozu do hotelu (ok. 18 km). Targ przeprowadził koncertowo, biegle operując angielskim. Zbił cenę o połowę tj. na 10 &. Zanim wyjechaliśmy z granicy portu zatrzymał nas policjant i kazał się podpisać. Jacek R. podał chyba nazwisko zmyślone Radziwił. Ubawieni, z polską fanfaronadą ruszyliśmy dalej. Szofer był stary, chudy, przygarbiony o twarzy faraona. Rozpędził samochód do prędkości ponad 100 km/h. Droga dość przyzwoita z pomalowanymi pasami. Pierwsze zaskoczenie gdy zauważyliśmy, że samochody rzadko mają zapalone światła krótkie. Z reguły jeździli na światłach pozycyjnych. Zmiana świateł służyła im do ostrzegania innych kierowców, że nadjeżdżają. Na linie ciągłe nie zwracali uwagi. Omijali samochody to z prawej, to z lewej strony. Klakson używali niemalże bez przerwy. Jechaliśmy patrząc z niedowierzaniem, że tak można prowadzić samochód. Skrzyżowania przejeżdżaliśmy na czerwonych światłach.

          Przez okna zobaczyliśmy zabudowania Kairu. Budowle różne, często o dużej masie. Sprawiały wrażenie opustoszałych. Noc potęgowała tajemniczość architektury. Była godzina przed 6 rano. Zobaczyliśmy otwarte sklepy. Ulice zaśmiecone. Wałęsające się postacie sprawiały wrażenie chuliganów. Odczuwało się atmosferę slamsów. Czuliśmy się dość niepewnie, długo musieliśmy krążyć, aby znaleźć się w hotelu Crown. Wreszcie podjechaliśmy pod hotel, ulica Emad El-Dine 9, centrum Kairu. Samo wejście już zrobiło wrażenie niesympatyczne. Z Jackiem R. weszliśmy do ciemnego korytarza. Nagle w mroku zobaczyliśmy leżące postacie, w dali siedzącą i kiwającą się postać człowieka. Podeszliśmy do windy tuż obok schodów. Pod schodami zobaczyliśmy znów leżące postacie. Czuliśmy wzrok tych ludzi na sobie. Ciarki przeszły po ciele – gdzie my tu przyjechali? Hotel mieścił się na ostatnim piętrze. Weszliśmy do środka. Zamiast recepcji lada drewniana, brak personelu. Na ścianie wisiały polskie proporczyki. Weszliśmy w korytarz. Przez otwarte drzwi zobaczyliśmy kilka postaci leżących na łóżkach i na podłodze. Przeważnie ubrani, przykryci kocami i innymi szmatami. Widok okropny. Po chwili podniósł się jeden, potem drugi. Jacek R. zaczął z nimi rozmowę. Twarze arabów zakłopotane. Mimo to potwierdzili nasze zakwaterowanie. Podali nam butelki z napojami. Musieliśmy poczekać, aż zwolni się pokój. Zaprosili nas do swojego służbowego pokoju. Rzuciliśmy nasze bagaże. Na naszych oczach personel zaczął się ubierać i przygotowywać do pracy. Jedna szczotka do włosów służyła wszystkim. Jeden z nich okazał się policjantem. Po 0.5 godz. przenieśliśmy się do naszego pokoju. Pokój, jak w starym budownictwie, wysoki, ponad 3 m. Okna sięgające sufitu niemyte chyba od wieku. Zamykały się dopiero po podłożeniu papieru. Na szybach pozostałe zachlapania po lakierze. Przy ścianach w dwóch rzędach cztery łóżka. Był również stolik i krzesło. W rogu zatkana umywalka. Jacek R. i Zygmunt zajęli łóżka pod oknem. Łóżko moje było twarde. Jacek G z kolei zapadał się na swoim. Na łóżku brudny koc, szare prześcieradło i podłużna poduszka w kształcie walca. Zrzuciliśmy nasze bagaże. Prawie natychmiast przyszli handlarze. Na nasze propozycje cenowe zareagowali śmiechem. Nie straciliśmy rezonu, ale nas to zastanowiło. Czyżby nasze ceny były zbyt wysokie? Zdecydowałem się na przebicia 3 krotne. Przelicznik prosty 1 & to tak jak 1000 zł. Jednak dopiero po długich targach dokonałem pierwszej sprzedaży za 32 &, w tym: szachy magnetyczne, dwie talie kart, 10 pilniczków, jeden scyzoryk i suszarka do włosów. Jacek R. sprzedał dwie piżamy oraz garnitur, Zygmunt natomiast kilka okularów. Jak zresztą mówił, zostawili mu niewiele towaru. Dopiero około południa rozkręcił się i sprzedał nawet moją lornetkę za 60 &. Ja sprzedałem aparat do masażu za 12 &. Jackowi G. odstąpiłem wszystkie breloczki po 1 & od sztuki. Zrobiłem to z kilku powodów. Jacek G. widział w tym interes. Humory mieliśmy niewesołe. Wszystko to były półśrodki. Jak przeżyć 4 tygodnie? Co z naszą planowaną wycieczką do Izraela? Rozpoczęliśmy dyskusję nad dalszym planem naszego działania. Zygmunt był załamany. Jacek G. milcząco przeżywał kłopoty. Jacek R. nie przebierał w słowach. Narzekał, że nawet okulary mu zabrali celnicy. Odstąpiłem mu jedne z moich. W gruncie rzeczy ja miałem najlepszy humor. Cieszył mnie sam fakt przyjazdu do Egiptu i wyrwania z socjalistycznego obozu. Tego wydarzenia nikt mi nie odbierze. Chodziło teraz o jak najlepsze wykorzystanie pobytu w ramach naszych finansowych możliwości. Koledzy padli na łóżka i zasnęli. Po 1.5 godz. miałem poza sobą chyba kilka minut snu. Byłem w bardzo dobrej kondycji fizycznej. Dopiero po południu wyszliśmy z hotelu. Zderzenie z ulicą ciekawe. Na jezdni gęsto od samochodów trąbiących bez przerwy klaksonami. Samochody jeżdżące szybko i zdecydowanie. Przez ulice przebiegające, w różnych kierunkach, przechodnie. Wszystko to wydawało się zorganizowane i bezkolizyjne. Dość szybko dostosowaliśmy się do tego systemu i włączyliśmy się do tego ruchu. Czerwone światło nie obowiązuje, gdy luka na jezdni. Mijamy się z samochodami w odległości centymetrów na oczach policjantów. Oni zresztą sprzyjali przechodniom. Wielokrotnie zatrzymywali samochody, aby ułatwić przejście pieszym.

         Na chodnikach tłumy. Kair liczy 14 mln mieszkańców. Rzucały się w oczy chodzące pod rękę pary arabów. Arabowie witają się bardzo serdecznie. Całują się wielokrotnie i ściskają. To oznaka przyjaźni. Sklep przy sklepie. Towar wystawiony na zewnątrz. W eleganckich sklepach przemiłe Arabki. W większości stoją w drzwiach, zachęcając do wejścia. Wystawy przeładowane towarami. Byliśmy zaskoczeni wysokimi cenami. Przed wyjazdem mówiono nam, że Egipt to bardzo tani kraj. Przy okazji sprzedałem okulary za 3 i 4 $. Jacek R. sprzedał okulary, które mu dałem, za rewelacyjną cenę tj. 7 $. Podzielił się ze mną połową zarobku. Ja przy okazji pozbyłem się jednej paczki opali za 1 $.

 &n
bsp;       
W sumie pierwszy dzień przyniósł mi 130.5 $. Miałem więc już trochę grosza. W duszy byłem radosny. Po kolacji ok. 21 godz. wsunęliśmy się do naszych zaszytych prześcieradeł, które okazały się dla nas zbawienne ze względu na komary. Bardzo szybko pogrążyliśmy się w marzeniach sennych.



[1] Christina Thomas, Tajemnice, RAVI 1993, s.11.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *