Przyglądam się papieżowi Franciszkowi. Tak, jestem ostrożny i pełen nieufności do tego tytułu, ale ten facet przyszedł po prostu do stołówki i zjadł posiłek razem ze swoim personelem. To jest to, czego ja oczekuję. Gesty zwyczajności, uszanowanie bliźnich, bezpośredni kontakt, znaki miłości. Proszę porównać news z moimi tekstami o papieżach. Niewielu było godnych naśladowców Jezusa Chrystusa.
Najpiękniejszym hasłem jest stałe bycie życzliwym dla wszystkich.
W oczach małego dziecka można dojrzeć spojrzenie Boga.
Największą ostatnią radością są odkrycia teologiczne w metodzie filozoteistycznej. Najsmutniejszą, fałszywość niektórych przekazów Kościoła.
Wielkim rozczarowaniem jest dogmatyzm biskupów i kapłanów. Dostrzegają mało istotne zagrożenia, a nie widzą nadchodzącej burzy. Nie dostrzegają, że to podwaliny wiary ulegają rozkładowi. Konstrukcja wiary katolickiej ulega rozpadowi. To co było atutem, dzisiaj jest nie do przyjęcia. Trzeba koniecznie ją przebudować. Trzeba ratować Kościół, bo jego rola była/jest/powinna być znamienna.
Co mi dokucza obecnie? Samotność i milczenie przy preferowaniu wiary rozumnej.
Czym będę zajmował się w bliskiej przyszłości. Naukami przyrodniczymi w ich najtajniejszych zakamarkach.
Pozdrawiam wszystkich czytelników. Autor
Wczoraj oglądałem film, z którego zapadła mi głęboko jedna scena, a właściwie dialog:
Wiesz co odróżnia filozofię Zachodu od filozofii Wschodu? W krajach kultury zachodniej zasad filozofii, etyki, teologi może nauczać każdy, kto ma dostateczną wiedzę teoretyczną. Nikt go nie będzie pytał o jego codzienność. Może być w życiu prywatnym najgorszą świnią, jeżeli tylko jest kompetentny w swojej dziedzinie, to właściwie nikogo nie interesuje jego codzienność.
W krajach kultury wschodniej właściwie jest nie do pomyślenia, aby głosić pewną filozofię, bez osobistego głębokiego zaangażowania. Każdy wie, że to po prostu nie jest możliwe.
Z całą pewnością rzeczywistość nie jest tak jednoznaczna, lecz coś musi być na rzeczy.
Można byłoby mnożyć przykłady dostojników kościoła, „szeregowych” wyznawców Chrystusa, których życie wydaje się wskazywać na fakt, że nie żyją tym co głoszą, co określają jako „przedmiot” swojej wiary. Wierność zasadom ustanowionym przez kościół, codzienne praktyki, szerzenie kultu… wydaje się być wszystkim.
Znaki zasłoniły Tego, którego oznaczają. Kontakt osobowy z Bogiem nie jest celem, wydaje się być niemożliwy. Wierność w codziennym przestrzeganiu przykazań i tradycji są jedynym wyzwaniem…
Sam Pan widzi. Doszło do tego, że z aprobatą mówimy o gestach papieża, które świadczą o spójności Jego wiary z codzienną praktyką. Tak, jest coś na rzeczy.
Co do dalszej części Pana dzisiejszego wpisu, który zabrzmiał w moich uszach dosyć gorzko. Świdrują mi z tyłu głowy słowa, które kiedyś wyczytałem w jakiejś książce odnośnie zen, a jak się okazało pochodzą z dzieła Thomasa a Kempis „O naśladowaniu Chrystusa”:
ama, nesciri et pro nihilo reputari, „znajdź radość w tym, że ludzie nie wiedzą o tobie i mają cię za nic”.
Niezwykle współbrzmi mi ta sentencja z inną mądrością zen:
NIECZEGO SIĘ NIE SPODZIEWAĆ,
NICZEGO SIĘ NIE LĘKAĆ,
NICZYM SIĘ NIE SMUCIĆ,
NICZYM SIE NIE CIESZYĆ.
Wszystkiego co dobre.
Zbyszek
Drogi Panie Zbyszku
Jak zawsze cieszę się Pana wpisem. Zawsze czegoś mogę się od Pana nauczyć (ZEN).
Jedynie jedno zdanie zabrzmiało dla mnie obco: NICZYM SIĘ NIE CIESZYĆ.
To nie jest z mojej bajki.
Pozdrawiam serdecznie. Paweł
Jak zwykle jest Pan zbyt dla mnie łaskawy Panie Pawle. Po naukę, to ja tutaj przychodzę.
Radę, aby „NICZYM SIĘ NIE CIESZYĆ” odbieram jako przestrogę, przed nadmiernym poddawaniem się chwili, która jest dla nas źródłem euforii. Nie sadzę, aby była tutaj mowa o odmawianiu sobie radości życia. Nauki Zen nie mają na celu wyalienowanie nas z rzeczywistości, lecz uczą zaakceptowania wszystkiego takim jakim jest.
Jak Pan wie, Zen zachęca do świadomego przeżywania każdej chwili naszego życia. Liczy się tu i teraz. Uważne przeżywanie chwili. Jednak zwraca uwagę również, że nic nie jest stałe. Więcej. Twierdzi, że wszystko jest niestabilne.
Zatem radość jest również początek smutku, który kiedyś do nas dotrze. Niepowodzenie tkwi w każdym sukcesie. Podobnie jak w każdej porażce ukryte jest zarzewie zwycięstwa.
Ciekawe, że łatwiej jest nam zaakceptować polecenie, aby niczym się nie smucić. A przecież tak smutek jak i radość mają właściwie tą samą naturę. Są reakcją naszego ciała na zaistniałą sytuację. Jak wiemy, nasze ciało, to nie esencja naszego bytu. Zatem zarówno smucąc się, jak również radując, w pewnym sensie utożsamiamy się z naszym ciałem , naszym iluzorycznym ja. Jeżeli nasz smutek, lub nasza radość otwierają nas na innych, to wszystko w porządku. Częściej jednak bywa, że zamykają nas w naszym kokonie. Nasze ego wygrywa.
Źródło prawdziwej, trwałej, niezmiennej radości, tkwi gdzie indziej. Dobrze wiemy gdzie. I zarówno radości jak i smutki codzienności, nie mają tu nic do gadania.
Zbyszek.