Wyprawa do Egiptu – dzień drugi

1988.11.15     wtorek   Dzień drugi

          W samolocie w  rzeczywistości spałem tylko kilka minut, resztę czasu spędziłem z zamkniętymi oczami. Pod koniec lotu spojrzałem przez okno i zobaczyłem tysiące świecących świateł w różnych kolorach i geometrycznych układach. Byliśmy już nad Aleksandrią. Widok był przepiękny. Samolot wylądował łagodnie – byliśmy w Kairze. W sercu narastała radość: spełniły się moje marzenia (moja pierwsza wyprawa na Zachód). Przygoda dopiero się zaczynała.

          Weszliśmy do portu lotniczego (starszego). Pierwsze wrażenie było negatywne – ogromna hala, zaniedbana i brudna. Na ścianie wisiała wielka amerykańska reklama. Wokół kręciło się wielu uzbrojonych żołnierzy (lub policjantów). Ich twarze miały ciemne odcienie brązu; wyglądali na zmęczonych i zaniedbanych. Brudne mundury i niedbały wygląd rzucały się w oczy.

          Na bagaże z samolotu czekaliśmy dość długo. Jacka G. znów rozbolała głowa – był niemal nieprzytomny z bólu, a my czuliśmy się bezradni. Czekając, obserwowaliśmy pracę celników. Jednych podróżnych przepuszczali bez kontroli, innych dokładnie rewidowali. Zaniepokoiliśmy się, gdy zobaczyliśmy, że kontrolują tajemniczego towarzysza pani Beaty.

          Nasz manewr, by wtopić się w grupę węgierskiej wycieczki, nie powiódł się. Zostaliśmy odsunięci i skierowani do szczegółowej kontroli celnej. Do naszej czwórki dołączyła również pani Beata.

          Najbardziej żal mi było Jacka G. – jego bagaż był misternie zapakowany przez żonę Terenię, a on sam bardzo cierpiał z powodu bólu głowy.

           Przyjąłem postawę bierną. Wypakowałem rzeczy na stolik, dyskretnie rozrzucając to, czego miałem w większej ilości. Zapaliłem papierosa i z dystansu – niby to przy popielniczce – stałem, udając znudzonego, obserwując, co się dzieje. Po chwili celnicy podeszli również do mnie. Na ich pytania reagowałem obojętnie, jakby bez zrozumienia (przydała mi się gra w teatrze w wieku szkolnym).

          Moje cztery butelki Johnnie Walkera odstawiono na bok. Zwrócili też uwagę na breloczki. Jeden po drugim podchodzili i wpatrywali się w nagie panie tam przedstawione. Uśmiechem próbowałem aprobować ich rozbawienie.

          W pewnym momencie jeden z celników zainteresował się moim butem typu marki Adidas, z którego wyjął schowane dwie pary okularów. Wydało mu się to bardzo podejrzane. Zaczął pokazywać but innym celnikom, coś z nimi omawiał, a w końcu przebił podeszwę. Byłem w pewnym sensie zadowolony, że zajął się akurat rzeczą, która była zupełnie czysta. Kiedy oddawał mi buty, gestem pokazałem mu, co o nim myślę. Zbiło go to z tropu, ale nie odpuścił. Zainteresował się solą w solniczce. Ten kretyn biegał z nią od kolegi do kolegi, aż w końcu zniknął mi z oczu. Po chwili wrócił i oddał solniczkę. Znów dałem mu do zrozumienia, co o nim sądzę.

          W konsekwencji kazał mi złożyć do depozytu wszystkie moje cztery butelki Johnnie Walkera. Próbowałem targować się o jedną, lecz bez skutku. Powiedział, że gdyby butelki nie były większe niż litr, mógłby mi pozwolić. Machnął ręką i zakończył rozmowę. Niestety, w opakowaniach whisky ukryte było 30 flakoników perfum i cztery pary okularów. Gdybym przy nich wyjął te przedmioty, mógłbym narazić kolegów na dodatkowe nieprzyjemności.

          Whisky schowałem do worka, zamknąłem go na kłódkę i przekazałem do depozytu. Przeszedłem obok ostatniego celnika i odetchnąłem z ulgą. Uwagę swoją skierowałem na kolegów. Odległość była jednak spora i nie mogłem dosłyszeć, o czym rozmawiają. Widziałem tylko, że prowadzą ostrą dyskusję – gestykulowali, wymachiwali rękami, wyglądali na zdenerwowanych. Nie wróżyło to nic dobrego.

          Po dłuższym czasie przeszli i oni. Zabrano im sporo rzeczy: golarki, kamerę, aparaty, okulary, breloczki i inne drobiazgi. Jackom zostawiono po jednej butelce whisky.

          Wymieniliśmy po 10 dolarów na 23,2 funty egipskie. Wychodząc, koledzy wstąpili do sklepu Pewex i zakupili alkohol. Ja zrezygnowałem z zakupu, mając serdecznie dość wszelkiego towaru. Ogołoceni z głównych atrybutów towarowych, zdenerwowani, zmęczeni i niewyspani wyszliśmy na zewnątrz portu lotniczego.

          Była ciepła, gwiaździsta noc – ok. 4 rano. Przed portem stał sznur samochodów taxi, przeważnie Peugeotów. Jacek R. rozpoczął z nimi targ o cenę przewozu do hotelu (ok. 18 km). Przeprowadził go koncertowo, biegle operując angielskim, i zbił cenę o połowę – na 10 funtów egipskich.

          Zanim wyjechaliśmy z granicy portu, zatrzymał nas jakiś policjant i kazał się podpisać. Jacek R. podał chyba nazwisko „Radziwił”. Ubawieni, z polską fanfaronadą, ruszyliśmy dalej.

          Szofer był stary, chudy, przygarbiony i przypominał mumię faraona. Rozpędził samochód do prędkości ponad 100 km/h. Droga była dość przyzwoita, z wyraźnie pomalowanymi pasami. Pierwsze zaskoczenie przyszło, gdy zauważyliśmy, że samochody rzadko używają świateł mijania (była jeszcze noc). Z reguły jeździli na światłach pozycyjnych, a zmiana świateł służyła głównie do ostrzegania innych kierowców, że nadjeżdżają.

          Na linie ciągłe nie zwracali uwagi. Omijali samochody zarówno z prawej, jak i z lewej strony, a klaksonu używali niemal bez przerwy. Patrzyliśmy z niedowierzaniem, jak można w ten sposób prowadzić samochód. Skrzyżowania przejeżdżali na czerwonym świetle.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *