1988.11.17 czwartek – dzień 4
Noc miałem fatalną. Może przez zmęczenie moje chrapanie przeszkadzało kolegom. Z tego powodu obudził mnie Zygmunt. Próbowałem w dalszej części nocy nad tym panować, ale w efekcie przesypiałem już tylko krótkie chwile. Było mi przykro, że jestem koszmarem dla kolegów. Na szczęście towarzysze podróży obracali to w żart, za co byłem im bardzo wdzięczny.
W nocy niemiłosiernie cięły nas komary, co tylko potęgowało nocny koszmar. Koledzy postanowili się ratować, więc uraczyli pokój intensywnym zapachem czosnku — zjedli po kilka ząbków w celach ochronnych. Rewanżowałem się żartami z tego swoistego „aromatu”.
Na śniadanie zjedliśmy mój ser, który zdążył już złapać pleśń, więc należało go jak najszybciej skonsumować. Po śniadaniu wyszliśmy z hotelu. Pogoda była piękna. Skierowaliśmy się do Muzeum Egipskiego, oddalonego o około 2 km, na placu At-Tahrir.
Muzeum okazało się imponującym budynkiem w starym stylu, zbudowanym w 1902 roku przez francuskiego architekta Marcelego Dourgnon, specjalnie z przeznaczeniem na tę instytucję. Przed wejściem stał pomnik wielkiego archeologa Augusta Mariette’a, który za swoje zasługi został pochowany w staroegipskim sarkofagu.
Zbiory muzeum były imponujące. Zwiedzanie zajęło nam ponad trzy godziny, choć tempo mieliśmy raczej szybkie. Mimo to udało nam się obejrzeć prawie wszystkie dzieła zaznaczone w naszym jedynym przewodniku — książeczce pod tytułem „Kair” (przekład z rosyjskiego) autorstwa Świetłany Chodzasz. Bilet kosztował 3 funty, natomiast fotografowanie wymagało dodatkowej opłaty.
Oprawa muzeum, niestety, nie była najlepszej klasy: ściany były brudne i zaniedbane. Opisy eksponatów sporządzono w językach angielskim i arabskim, a po francusku tylko częściowo. Oglądaliśmy wszystko z dużym zaciekawieniem. Po francusku rozumiałem około 70% słów, ale Jacek R. przewyższał mnie znajomością angielskiego, więc nawzajem się uzupełnialiśmy.
Przed muzeum zrobiliśmy kilka zdjęć, choć aparat Zygmunta był wadliwy. Później zapytaliśmy taksówkarza o koszt przejazdu do Hurghady — ceny wahały się od 100 do 200 funtów. Bilet autobusowy kosztował 15 funtów od osoby.
Następnie poszliśmy na policję, aby podbić paszporty. Niestety spóźniliśmy się — urząd działał tylko między 10:00 a 13:00, a była już godzina 15:30. Wróciliśmy więc do hotelu. Tam dowiedzieliśmy się, że w całym Egipcie nie można kupić cukru — dla mnie to prawdziwa bieda! Po zjedzeniu zupy i kaszy z konserwą znów zaczęliśmy rozważać, co robić dalej. Dla Jacka R. zdobyłem cukier metodą cap-carap.
1988.11.18 piątek – dzień 5
Noc minęła lepiej niż poprzednia, choć nie obyło się bez strat — pocięły nas komary. Na jednej ręce mieliśmy po dziesięć i więcej ukąszeń. Na śniadanie, jak zwykle – konserwa. Jacek R. zrewanżował się i zdobył cukier. Bagaże zostawiliśmy w depozycie, a pierwsze kroki skierowaliśmy na policję. W paszporcie przybito pieczątkę potwierdzającą nasz pobyt w Egipcie.
Naprzeciwko komisariatu znajdował się przystanek mikrobusów kursujących do Gizy. Na przystanku spotkaliśmy samotnego globtrotera. Jacek R. zagadał go — okazało się, że to Australijczyk, David Thomson, samotnie zwiedzający Egipt. Wsiedliśmy razem z nim do mikrobusu. Bilet kosztował 35 piastrów. Zygmunt poczęstował Davida spirytusem (!) — Australijczyka aż wysztywniło, ale dzielnie zniósł nagły zastrzyk alkoholu. Takich głupich pomysłów miał jeszcze wiele.
Z okien oglądaliśmy Kair. Na skraju miasta wyłoniła się piramida Cheopsa — byłem zaskoczony, jak blisko współczesnych zabudowań się znajduje. Podeszliśmy szeroką drogą; zaczepiali nas Arabowie na wielbłądach i koniach. Pogoda była piękna. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak w kolorowych filmach przyrodniczych oglądanych w telewizji.
Bilety kosztowały 3 funty, ale nie kupiliśmy ich, ponieważ piramida Cheopsa była zamknięta dla zwiedzających. Zbliżyliśmy się jednak do piramid — dreszcz emocji! W tej chwili spełniły się nasze marzenia: staliśmy przy najsłynniejszych na świecie piramidach. Wspięliśmy się po schodkach do zamkniętego wejścia i spędziliśmy tam kilka chwil, podziwiając panoramę miasta. Wiał lekki wiatr, było bardzo przyjemnie.
Spotkaliśmy się z dużą życzliwością Arabów. Nawet wycieczka młodych Arabek kokietowała nas i zaczepiała — zrobiliśmy sobie z nimi zdjęcia, było przy tym mnóstwo śmiechu i radości. Humory dopisywały. Jacek R. konwersował z Davidem i co jakiś czas przekazywał nam treść rozmowy.
W pewnym momencie Dawid i Jacek R. zostali ochlapani przez wielbłąda łajnem. Rzucili się do czyszczenia spodni i butów, ale nawet to nie zepsuło nam nastroju. Wesoło minęliśmy piramidę Chefrena, a przed piramidą Mykerinosa zaczepili nas handlarze. Jeden z nich zapytał o whisky, więc Zygmunt poczęstował go swoją nalewką spirytusową (!). Araba zatkało (mogło się to źle skończyć), ale śmiechu było co niemiara.
Zaczęliśmy się targować na wesoło. Jacek R. w handlu wymiennym zdobył dwa arabskie nakrycia głowy, dwanaście skarabeuszy i wisiorek. Jacek G. za swój scyzoryk otrzymał dziesięć skarabeuszy. Do piramidy wpuszczali, ale nie mieliśmy biletów. Jacek R. podjął niezwykłą i szaloną inicjatywę — pokazał Arabowi amerykańskie prawo jazdy jako potencjalną przepustkę. Ten obejrzał je uważnie i nieświadom blefu wpuścił nas do środka.