Wyprawa do Egiptu: dzień szósty i siódmy

1988.11.19     sobota  – dzień 6

          W autobusie w drodze do Hurghady o czwartej rano obudził mnie Jacek G. Nie bardzo wiedziałem, o co chodzi. Okazało się, że nie mógł dogadać się z bufetowym. Włączył się w to Jacek R. — poszło o rachunek. Jak zwykle, Jacek R. wyszedł z tego pojedynku zwycięsko.

           Parę minut po piątej byliśmy już w Hurghadzie nad Morzem Czerwonym. Wzięliśmy taksówkę i za 3 & (bardzo drogo!) pojechaliśmy do hotelu oddalonego o zaledwie kilometr, o nazwie «Happy Land». Właściciela nie było, więc tymczasowo zaproszono nas do pokoju trzyosobowego. Koledzy położyli się spać, a ja pisałem notatki i wyszedłem na zewnątrz.

          Zapowiadał się słoneczny dzień, choć wiał wiatr. Czuć było bliskość morza. Spacerowałem wzdłuż bazaru — widok egzotyczny, ale wszędzie panował brud. Żałowałem, że nie miałem aparatu; takie obrazki znałem dotąd tylko z filmów geograficznych — i rzeczywiście, było bardzo podobnie. Przy ulicy siedzieli Arabowie, a umorusane dzieci bawiły się wesoło. Życie płynęło spokojnie. Na straganach towar był raczej marny, a ceny wyższe niż w Kairze. Kupiłem pieczywo. Mieszkańcy pozdrawiali mnie, uśmiechali się i zachęcali do zakupów — ogólnie odebrałem ich bardzo sympatycznie. Jak dotąd nie widziałem jeszcze arabskiego chuligana. Pomimo ogólnego brudu nie spotkałem Araba, od którego można by poczuć nieładny zapach (!)

          W hotelu dostaliśmy pokój czteroosobowy. Poznaliśmy właściciela — Mustafę, czarnoskórego mężczyznę. Jacek R. pozdrowił go od Anki Cebuli. Mustafa aż rozpromienił się na to wspomnienie, wyznał nam, że się w niej zakochał, i zarzucał nas pytaniami. Mówił, że chętnie by się z nią ożenił. Niepotrzebnie Jacek R. wzbudził w nim nadzieję, że Anka planujeprzyjechać.

          Wyszliśmy zwiedzać miasteczko. Wiał wiatr. Ubrałem krótkie spodnie, ale wziąłem sweter. Morze mieniło się różnymi odcieniami zieleni — widok był wspaniały. Przy brzegu woda była nieco zamulona, pewnie przez silny wiatr i fale. Obejrzeliśmy molo, robiliśmy slajdy, niestety aparat Zygmunta był zepsuty. Jacek G. zdecydował się popływać, a my z Jackiem R. siedzieliśmy i wdychaliśmy morskie powietrze. W końcu zaproponowałem odwrót — cholernie zmarzłem.

          Hurghada jest w fazie rozbudowy. W przyszłości będzie tu zapewne piękne uzdrowisko, ale na razie brakuje zieleni — to duża wada. Połowę zabudowań stanowią hotele, reszta to slumsy.

          W hotelu Zygmunt ugotował zupę, a na deser zjedliśmy pomarańcze — ja sam pochłonąłem całe kilo. Dyskutowaliśmy o dalszym planie podróży. Niestety pojawiły się różnice zdań. Zygmunt wciąż nie pozbył się podróżnej chandry — był zdenerwowany i, co gorsza, nieopanowany, kłótliwy. Mówił zbyt ostro. Jackowie próbowali łagodzić sytuację, ale bez skutku.

         Wspominaliśmy rozmowy sprzed wyjazdu i doszliśmy do wniosku, że nasłuchaliśmy się wielu mitów. Przede wszystkim ceny wzrosły o 100–150 %. Nie mieliśmy dużo pieniędzy. Za hotel i śniadanie płaciliśmy 4,5 & — dzięki sprytowi Jacka R., który w tej materii przechodził samego siebie. Był jednak już tym zmęczony. Znajomość języka angielskiego to podstawa dla trampów. Chętnie przysłuchiwałem się, jak Jacek R. prowadzi rozmowy — mówił wyraźnie, sugestywnie i prosto. Mimo że moja znajomość języka jest prawie zerowa, rozumiałem go w połowie. Byłem szczęśliwy, choć tęskniłem za rodziną, której zdjęcia miałem przy sobie.

          Po obiedzie poszliśmy na bazar. Wszystko było bardzo drogie. Wróciliśmy do hotelu. Dokuczały mi bąble po ugryzieniach komarów — na rękach miałem rozsiane, twarde, bardzo swędzące krostki.

1988.11.20     niedziela – dzień 7

          Spałem w miarę dobrze. Na śniadanie musieliśmy jednak dość długo czekać – dopiero nasze ponaglenie przyniosło efekt. Podano nam dwie bułeczki, maleńką kostkę masła, mały serek topiony, porcję dżemu, jajko i herbatę z cukrem (!). Otworzyliśmy jeszcze własny pasztet.

          Jacek G. nie mógł się doczekać planowanej wyprawy nad morze, by popływać na windsurfingu. Zygmunt, który lubi delektować się posiłkami, rozkoszował się śniadaniem w swoim powolnym tempie. Niby drobiazg, ale Jacek G. nie wytrzymał czekania na niego i sam pojechał na plażę przy hotelu Sheraton.

          Zamieszanie przed naszym hotelem sprawiło, że Zygmunt i ja czekaliśmy na Jacka R. przed wejściem, podczas gdy on oczekiwał nas na przystanku. Po godzinie wzajemnego czekania w końcu się spotkaliśmy — by wymienić kilka męskich słów. Efekt był łatwy do przewidzenia: Zygmunt został w hotelu, a Jacek R. i ja poszliśmy na najbliższą plażę.

           Znaleźliśmy tam piękne leżaki i rozpoczęliśmy opalanie. Po chwili pojawił się jakiś jegomość, który serdecznie nas pozdrowił po włosku, podczas gdy innych plażowiczów wyrzucał. Okazało się, że trafiliśmy na prywatną plażę. Uradowani tym zbiegiem okoliczności, odpoczywaliśmy spokojnie. Leżąc twarzą do siebie, nie zauważyliśmy jednak, że słońce opala nam tylko jedną stronę twarzy.

           Około drugiej zauważyliśmy nadchodzącego Jacka G. Gestami próbowaliśmy dać mu znać, że sytuacja jest niezręczna z prywatną plażą, ale ostatecznie ściągnęliśmy go do siebie na trzeci leżak.

           O szesnastej zeszliśmy z plaży. Po drodze przez bazary kupiliśmy pomarańcze i bułeczki. W hotelu Zygmunt przygotowywał zupę i kaszę. Po obiado-kolacji niepotrzebna dyskusja z Zygmuntem popsuła nam nastroje. Zgodnie z wcześniejszym planem Jacki i ja postanowiliśmy wrócić do Kairu, by spotkać się z grupą Zbosia.

           Dla poprawy humorów Jacek G. przyrządził „sake” ze spirytusu i pomarańczy — ohyda.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *