Wyprawa do Egiptu: dzień czternasty – piętnasty

1988.11.27       niedziela Dzień 14 Asuan

          W Asuanie, w nocy spałem bardzo dobrze, choć miałem niezbyt przyjemny sen. Rano wyglądnąłem przez okno i zobaczyłem typowy obrazek dla Egiptu: dachy domów służące za składowisko rupieci. Patrząc na miasto z góry, odnosi się wrażenie, że to jedna wielka rupieciarnia.

          Hotel, w którym mieszkaliśmy, był czysty, choć od czasu do czasu pojawiały się duże, czarne karaluchy.

          Podczas ubierania się zauważyłem opuchnięcie mojego męskiego przyrodzenia i poczułem pieczenie. Dolegliwość ta (grzybica!) była szczególnie uciążliwa w afrykańskich warunkach. Na szczęście miałem maść Clotrimazolum, którą od razu zastosowałem. Doszedłem do wniosku, że przyczyną tej nowej dolegliwości był Biseptol.

          Pranie zdążyło wyschnąć. Około ósmej wyszedłem na miasto i kupiłem dwa kilogramy pomarańczy dla całej grupy. Przypadkiem odkryłem kościół prowadzony przez misję francuską i przez ponad pół godziny uczestniczyłem w liturgii koptyjskiej. Zwróciłem uwagę, że bardzo lubią używać kadzidła – jego intensywny zapach wypełniał cały kościół. Sposób śpiewania i wspólnej modlitwy bardzo przypominał mi liturgię islamską.

          Z grupy Zbyszka siedem osób pojechało do Abu Simbel, reszta udała się nad Nil. Tam wypożyczyliśmy felukę (łódź), targując cenę z 25 do 10 dolarów. Popłynęliśmy nią na wyspę «Île des Plantes». Po opłaceniu biletu studenckiego weszliśmy do pięknego ogrodu botanicznego, w którym – jak mówiono – znajduje się reprezentacja flory z całej Afryki. Wśród drzew stał mały meczet, a na końcu wyspy znajdowała się kawiarenka, w której posililiśmy się kawą i colą.

          Wycieczka była przepiękna. W milczeniu znosiłem ataki bólu szczęk i stan zapalny, który nadal mi dokuczał. Następnie popłynęliśmy na wyspę Elefantynę, gdzie zwiedziliśmy muzeum oraz ruiny Filé. Około 14:30 wróciliśmy do hotelu. Grupa, która pojechała do Abu Simbel, wróciła wcześniej i kończyła już obiad. Byli bardzo zadowoleni ze swojej wyprawy.

          Po obiedzie, już całą grupą, ponownie wypłynęliśmy na wyspę «Île des Plantes», a następnie, opływając Elefantynę, wróciliśmy do przystani. W feluce śpiewaliśmy piosenki – niektóre, śpiewane na głosy, wychodziły nam całkiem nieźle. Arabowie z zaciekawieniem nas słuchali. Przed dobiciem do brzegu poprosili, nie typowo, o wcześniejszą zapłatę – jak się okazało, mieli niemiłe doświadczenia z turystami radzieckimi.

         Z Ewą Kurczyńską poszliśmy na mszę do kościoła, reszta udała się na bazary. W świątyni było niewiele osób: Francuzi, Włosi i my. Msza była odprawiana po francusku i włosku. Przyjąłem komunię umoczoną w winie.

         Po powrocie do hotelu zastaliśmy Alę – wspólnie wypiliśmy herbatę. Wieczorem uzupełniałem notatki. Zapisałem wiele miłych słów pod adresem wszystkich. Dawno nie byłem tak zadowolony z kontaktów i wspólnego życia w grupie. Serdeczność, uczynność i taktowność – brawo! Gdyby nie moje dolegliwości, dzień ten zapisałby się jako jeden z najpiękniejszych.

1988.11.28     poniedziałek Dzień 15

          Cała trójka spała doskonale. Obudził nas budzik Jacka R. o godzinie szóstej rano. Niestety, moje dolegliwości nie ustąpiły — pozostała opuchlizna i piekący ból. Szczęki co jakiś czas dawały o sobie znać.

          Po śniadaniu wsiedliśmy do zamówionych peugeotów. Plecaki wrzuciliśmy na bagażnik i pożegnaliśmy przemiły Asuan, który pozostawił w naszej pamięci przepiękne wspomnienia. Obciążone samochody jechały z prędkością 90–100 km/h. Kierowca poczęstował nas gumą do żucia. Po 40 kilometrach zjechaliśmy z głównej drogi i dotarliśmy do «Kom Ombo». Na nasze studenckie legitymacje udało się kupić bilety ze zniżką. Weszliśmy na teren wielkiej świątyni poświęconej Nilowi. Zobaczyliśmy zmumifikowane krokodyle i gdzieniegdzie zachowane resztki malowideł. Niegdyś świątynia musiała wyglądać pięknie i imponująco. Na dziedzińcu znajdował się «nilomierz» w kształcie okrągłej studni.

          Następny przystanek – «Edfu». Tym razem nie udało się już zdobyć biletów studenckich. Imponująca budowla, olbrzymie kolumny, posągi i pozostałości dawnego imperium robiły ogromne wrażenie. Tu też doznałem największych cierpień. Co ciekawe, nie dyskwalifikowało to atmosfery zwiedzania – potrafiłem godzić jedno z drugim – cierpienie z przyjemność zwiedzania.

          W dalszej drodze, przez okno, z prawej strony widzieliśmy pustynię, z lewej zaś Nil. Po obu stronach rzeki ciągnął się wąski pas zieleni. Wokół bieda i nędza. Podobno tutaj rodzi się więcej dziewczynek niż chłopców. Żona kosztuje 1500 dolarów.

          Po drodze jedliśmy mandarynki. Jazda działała usypiająco, niektórzy przysypiali. O 13.10 wyruszyliśmy do Luksoru. Już na pierwszy rzut oka uderzył nas ogromny brud, tumany kurzu i budynki w opłakanym stanie. Dla porównania, Asuan był znacznie czystszy. Samochody zatrzymały się w centrum miasta. Jackowie Z. i R. poszli szukać hotelu i załatwili pokoje w obiekcie o nazwie «Siena Garden». Hotel był przeciętny, ale łazienki wyjątkowo czyste. Pierwszy rzuciłem się pod prysznic – po kąpieli i posmarowaniu obolałego przyrodzenia poczułem wyraźną ulgę.

          Po obiedzie dobiliśmy targu i pojechaliśmy trzema dorożkami do świątyni w Luksorze, a następnie do Karnaku. Byłem zaskoczony obecnością dorożek w Afryce – były w dobrym stanie i bogato przyozdobione. Nie zdecydowaliśmy się na seans „Światło i dźwięk” w Karnaku – bilety były drogie (10 dolarów) i, jak mówiono, niezbyt warte zobaczenia. Wróciliśmy dorożkami na bazar, gdzie doszło do kłótni z przewoźnikami o zapłatę usługi. Wyszliśmy z niej obronną ręką, choć jeden z woźniców zagroził Jackowi R., że poderżnie mu gardło.

          Wieczorem graliśmy w brydża. Miałem wyjątkowo dobry humor, a zabawy przy grze było co niemiara. Położyliśmy się spać po północy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *