Jak głosi katecheza. Syn Boży istniejąc od zawsze w postaci Bożej (preegzystencja) przyjął naturę ludzką: Dla nas ludzi i dla naszego zbawienia zstąpił z nieba. I za sprawą Ducha Świętego przyjął ciało z Maryi Dziewicy (Credo Nicejsko-Konstantynopolitańskie) W Betlejem urodził się Człowiek, w którym ujawnił się Bóg. Kolęda Bóg się rodzi jest tym samym uprawniona. Konstrukcja ta jest fundamentem teologii chrześcijańskiej (dogmatem) i stanowi przedmiot wiary.
Czy powyższa konstrukcja jest obrazem teologicznym, czy opisem zdarzeń rzeczywistych? To pytanie jest fundamentalne. Suponuje kolejne pytania. Czy przedmiotem wiary jest Prawda rzeczywista, czy konceptualna? Wydaje się, że katecheza optuje za wiarą konceptualną. Przez wieki dopracowano się konstrukcji prawie spójnej. Uznano ją za Prawdę rzeczywistą. Mało kto zastanawia się nad prawdziwością przekazu. W przypadku zgłaszanych wątpliwości katecheza ma gotową odpowiedź: Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego (Łk 1,37). W ten sposób zamyka się usta i zamyka polemikę.
Warto jednak zastanowić się nad kilkoma aspektami powyższej konstrukcji teologicznej. Sama preegzystencja (Na początku było Słowo, J 1,1) suponuje, że kiedyś, Oprócz Ojca istniał Syn Boży (ontologicznie dwa Byty boskie), co kłóci się z religią monoteistyczną.
Historia Zwiastowania, Nawiedzenia jest przykładem obrazowania teologicznego wykonanego przez jedynego Ewangelistę Łukasza, który miał własną wizję teologiczną. Inni ewangeliści w ogóle pominęli szczegóły narodzin Jezusa. Przekaz Łukaszowy jest bardzo piękny, ale nie mający odzwierciedlenia w rzeczywistości. Jak mówi Katechizm Kościoła Katolickiego: Takie jest od samego początku radosne przekonanie Kościoła (s. 115).
Filozoteizm nie odmawia Jezusowi Chrystusowi Jego boskości, ale tłumaczy to w inny sposób. Jak mówią inne wersety Nowego Testamentu, Jezus został Uwielbiony dopiero z chwilą śmierci: Dlatego też Bóg Go nad wszystko wywyższył (Flp 2,8–9). Na krzyżu umarł Człowiek i dopiero z chwilą Jego śmierci nastąpiło pełne Wcielenie: dla chrześcijan śmierć Jezusa to objawienie w pełni Jego bóstwa[1]. Śmierć Jezusa na krzyżu jest Jego Wywyższeniem dopełnionym w Zmartwychwstaniu. Natura ludzka i boska w Chrystusie zespoliła się w jedną jedność duchową. Syn i Ojciec stali się tym samym Aktem działającym[2].
Papieże w okresie 1689–1724
Papież Aleksander VIII (1689–1691) – ściągnął z Wenecji swoją rodzinę, aby mogli czerpać profity ze skarbca Watykanu. Potępił jansenizm[3] dotyczący łaski. Prowadził intensywna rekrutację żołnierzy, by wspomóc walczącą z Turkami Wenecję.
Papież Innocenty XII (1691–1700) – dobrocią zjednywał sobie wiernych. Potępił nepotyzm i nadużycia. Udzielał pomocy misjonarzom, zakładał szkoły dla dzieci. Zmarł w Roku Świętym z wyczerpania.
Papież Klemens XI (1700–1721) – po wyborze zasłabł. Nie chciał tiary, bał się, że nie udźwignie ciężaru odpowiedzialności. Był wrażliwy i miał poczucie obowiązku. Hojnie wspierał biednych. Rodzinie nie dał ani grosza. Pomimo walorów etycznych nie był dobrym politykiem, ani strategiem. Papież popierając Francję naraził się Niemcom. Przegrał wojnę z cesarzem. Hiszpania wstrzymała przepływ pieniędzy. Na skutek zazdrości Dominikanów i Franciszkanów papież zakazał wszelkich form adaptacji religijnych do azjatyckich obrzędów[4]. Chrześcijaństwo stało się dla Chińczyków obce. Bilans pontyfikatu był skromny.
Papież Innocenty XIII (1721–1724) – wytrawny dyplomata. Stosunki z jezuitami pogorszyły się. Papież odnosił się do zakonu wrogo. Chciał natychmiastowego przerwania działalności jezuitów w Chinach opartej na wypracowanych przez nich metod (adapcjonizmu). Jezuici nie bardzo chcieli ustąpić. Pojawił się pierwszy sygnał zapowiadający likwidację zakonu.
Wspomnienia biograficzne cz.15
Po maturze pojechałem do mojej koleżanki Marysi Filipiak, która była na wakacjach w Białce Tatrzańskiej. Pewnego razu, z Marysią i Grażyną udaliśmy się na okoliczne skałki. Wyprzedziłem koleżanki, przebiegłem przez strumyk zamoczywszy tenisówki i zacząłem wspinać się na skałkę. Pod szczytem, stanąłem na płaskim stopniu, który miał może 60 cm. szerokości. Ostatnie dwa i pół metrach wspiąłem się sprytnie i stanąłem na szczycie. Usiadłem i czekałem na koleżanki. Po dłuższym czasie bezskutecznego czekania, postanowiłem zejść tę samą drogą. Spojrzałem w dół. Kładka na której przed chwilą stałem, wyglądała bardzo cieniutko. Praktycznie nie było jej widać. Zobaczyłem z góry prawie pionowy stok. Miałem mokre tenisówki. O zejściu nie było mowy. Zacząłem na szczycie poszukiwać innego zejścia. Nie znalazłem nic sensownego. Wybrałem trawiasty stok. Położyłem się na brzuchu i postanowiłem zjechać na sam dół. W połowie drogi mech zaczął odrywać się od skały. Bezradny zsuwałem się w dół. W pewnym momencie stok się skończył. Nogi opadły gdzieś w dół. Leżąc na brzuchu nie widziałem dalszej drogi. Jak rozpłaszczona żaba przylegałem do skały trzymając się jej malutkich występków. Po dłuższej chwili przekręciłem ciało tak, aż ujrzałem to, co jest pode mną. 3 metrowy dół usiany kamieniami. Trzeba było skoczyć, ale jak? Upadek mógł zakończyć się połamaniem nóg. W końcu skoczyłem. Udało się. Nogi miałem całe.
Tego samego lata pojechałem do Wrocławia do mojej rodziny. Któregoś dnia wujek Leszek Piskorz zabrał całą rodzinę i wywiózł nas na jakieś jezioro czy staw. Leżeliśmy na kocyku. Wujek wszedł do wody i popłynął cięciwą na dalszy brzeg. Gdy płynął, wstałem i pobiegłem wzdłuż brzegu. Chciałem poczekać na niego aż dopłynie do brzegu, by wrócić z nim na nasze legowisko. Gdy przybiegłem, wujek właśnie dopływał do brzegu. Zatrzymał się jednak jakieś 5 m. od brzegu, wstał, nabrał powietrza, odwrócił się i kompletnie mnie ignorując, popłynął z powrotem. Stałem zaskoczony takim obrotem sprawy. Poczułem się w pewnym sensie oszukany i zrobionym w konia. Wszedłem więc do wody i popłynąłem za wujkiem. W połowie drogi zacząłem mieć kłopoty z koordynacją ruchowo-oddechową. Raz po raz zachłystywałem się wodą. Sytuacja stawała się dla mnie nieciekawa i dramatyczna. Nie tracąc zimnej krwi, zacząłem rozglądać się w koło, szukając jakiegoś ratunku. Kilka metrów w prawo pływała czerwona boja. Zmieniłem kierunek, rozpaczliwym stylem dopłynąłem do niej. Byłem uratowany.
[1] Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Najnowszy przekład z języków oryginalnych z komentarzem, oprac. Zespół Biblistów Polskich, Wyd. Św. Paweł, Wrocław 2008, przypis s. 2249.
[2] Tzn. że rozpoznawalność Boga następuje przez Jego działania, a nie przez Jego substancję duchową.