Wyprawa do Egiptu: dzień dwunasty i trzynasty

1988.11.25       piątek Dzień 12

          O pierwszej w nocy Jacek R. przerwał grę. Położyłem się spać. Do pokoju weszli Krzysiek i Jacek Z., a ja wkrótce zasnąłem. W nocy komary cięły niemiłosiernie. Słyszałem Jacka G., jak klął i palił papierosa – jego również nie oszczędziły. O 6:45 wstałem i poszedłem obudzić Jacka Z. Wracając korytarzem, zobaczyłem leżącą na kanapie postać Zygmunta. Wrócił z Luksoru! Po chwili dołączył do wspólnego śniadania. Pokrótce opowiedział o swoim pobycie w Luksorze i podzielił się spostrzeżeniami. Według nas przepłacił za papirusy (podróbki), ale nie dobijaliśmy go naszymi spostrzeżeniami.

          Grupa Zbyszka pojechała do Gizy i Sakkary, a my wybraliśmy się metrem (bilet – 25 piastrów) do Starego Kairu, zwanego „Starym Egiptem”. Wysiedliśmy na czwartej stacji i udaliśmy się do „Babilonu”. To warowna twierdza, nazwana tak od Babilończyków, którzy niegdyś wzniecili tu powstanie i opanowali to miejsce. Twierdzę otacza fosa.

          W Babilonie skupiają się najstarsze kościoły koptyjskie: św. Sergiusza, Marii Panny i św. Barbary, a także baszta św. Jerzego. Każdego roku, od 20 do 28 czerwca, tysiące chrześcijan i muzułmanów gromadzą się w monasterze Al-Moharrak, gdzie – według legendy – przebywała Święta Rodzina podczas ucieczki do Egiptu. Przez cały tydzień ortodoksyjni Koptowie i muzułmanie wspólnie celebrują święto Dziewicy Maryi (!).

          Jacek G. zwiedził również Muzeum Koptyjskie (1 £ z kartą studenta). Przed twierdzą zrobiliśmy zakupy pamiątek – ceny były stosunkowo niskie. Obok twierdzy zajrzeliśmy do arabskich slumsów, ale bardzo szybko się wycofaliśmy – brud i smród przewyższały naszą ciekawość.

          Wracając do hotelu, wstąpiliśmy na pizzę. Czekaliśmy dość długo, a sama pizza była przeciętna. W hotelu porozmawiałem z Zygmuntem – cudem załatwił sobie odlot do Polski jeszcze tej nocy. Bardzo mnie to ucieszyło. Skończą się jego kłopoty, a i my będziemy spokojniejsi.

          Przed nami Asuan. Nie mogąc doczekać się zamówionego mikrobusu, który miał nas zawieść na stację kolejową udaliśmy się do niej pieszo. Aby dostać się na właściwy peron, musieliśmy pokonać bariery i przechodzić przez tory kolejowe. Zderzenie z pierwszą klasą było szokujące – totalny brud, ławki poprzesuwane, półki ledwo mieszczące małą walizkę, kuchenka zalana błotem, toaleta nie do opisania, okna niemyte, na siedzeniach kurz. Panie bały się siadać i podkładały sobie ręczniki.

          Plecaki umieściliśmy między siedzeniami. Usiadłem z Jolą i Jackiem do brydża. W oddali druga grupa grała drugą talią. W międzyczasie posilaliśmy się kanapkami, kabanosami, pomarańczami i mandarynkami, popijając wodą i Coca-Colą. Poczęstowano nas też wódeczką.

          Nagle poczułem przenikliwy ból górnej i dolnej szczęki. Próbowałem go złagodzić spirytusem, lecz bez skutku. Ataki bólu zepsuły mi nastrój – na szczęście trwały tylko około pięciu minut i ustępowały.

1988.11.26       sobota Dzień 13

          Głęboką nocą koledzy zasnęli, a ja przeniosłem się do towarzystwa Zbosia. Popijaliśmy alkohol, a po chwili do rozmowy dołączyli Chabikowie. Rozmawialiśmy aż do piątej rano. Potem znalazłem jeszcze puste miejsce i próbowałem zasnąć. Ostry atak bólu szczęk tak mnie zmęczył, że w końcu zasnąłem.

          O 8.30 wróciłem do rozbudzonego towarzystwa. Po śniadaniu znów zaczęliśmy grać w brydża. Dopiero przed pierwszą dotarliśmy do Asuanu. Byliśmy brudni, spoceni i z pełnymi pęcherzami. Na stacji czekaliśmy na Jacka R. i Z., którzy poszli załatwić hotel.

          Prysznic przywrócił nam normalny wygląd i dobre samopoczucie. Na obiad zjedliśmy kanapki i wypiliśmy herbatę. Znów zacząłem odczuwać ból szczęk. Koledzy wyszli na spacer, a ja położyłem się. Ich powrót mnie obudził, a ból zaostrzył się. Popijałem colę, wziąłem dwa Gardany, a potem Relanium – i zasnąłem.

          Jacek G. wreszcie sprzedał swoje stare ubranie za 12 dolarów oraz śpiwór. Przyniósł do hotelu bębenek tam-tam i był zadowolony, że jego bagaż się zmniejszył.

Kolację zjedliśmy wspólnie. Krzysztofowi zaśpiewaliśmy „Sto lat” z okazji urodzin. Ewa Chabik zajrzała mi do gardła, a Roman podał mi Biseptol – zażyłem dwie tabletki. Nie wiedziałem, ze mam uczulenie na to lekarstwo i że zacznie się mój nowy dramat.

          Wieści z bazaru były mizerne: wszędzie pełno tandety, a owoce droższe niż w Kairze. Na noc położyłem się tylko w prześcieradle, bez przykrycia – było ciepło, a powietrze wspaniałe. Gdyby nie moje dolegliwości, czułbym się znakomicie.

Wyprawa do Egiptu: dzień dziesiąty – jedenasty

1988.11.23       środa   Dzień 10

          Od pierwszej w nocy nie mogłem zasnąć. W autobusie panował tłok i unosił się dym; miałem zatkany nos od kataru, było duszno. Przez okno oglądałem pustynię — jasną w blasku nocy. Droga asfaltowa, nabita pośrodku i po bokach kamieniami odbijającymi światło, ciągnęła się przed nami bez końca. Zasnąłem dopiero wtedy, gdy Jacek R. zmienił pozycję. Po godzinie byliśmy już w Kairze. Taksówką pojechaliśmy do hotelu. Grupy Zbosia jeszcze nie było. Początkowo czekaliśmy razem, sądząc, że zaraz nadjadą. Wkrótce kolegów ogarnął sen, ja jednak leżałem na łóżku i próbowałem drzemać. Moje ucho wyłapywało każdy szmer na korytarzu. Kilka razy zrywałem się i wychodziłem, by sprawdzić, czy nie przyjechali. Niestety, grupy Zbosia wciąż nie było.

          Po śniadaniu z niesłodką herbatą (ohyda! – dzisiaj już nie używam cukru) poszliśmy do biura «ORKI» – czechosłowackich linii lotniczych. Trochę się uspokoiliśmy: samolot Zbosia był opóźniony, miał lądować o piętnastej. Nastroje od razu się poprawiły. Wzięliśmy taksówkę i popędziliśmy na lotnisko. Na tablicy odlotów odnaleźliśmy lot ORKI. Zaniepokoił nas komunikat „Delayed” – opóźniony, przy ich numerze. Chcąc zobaczyć lądowanie, dotarliśmy na coś w rodzaju pseudo-ganku portu lotniczego. Po chwili zgarnęła nas ochrona. Po kontroli paszportowej i kilku pytaniach puścili nas wolno.

          Zbliżała się godzina 15.15. Poszliśmy do informacji — potwierdzono, że samolot właśnie będzie lądował. Stanęliśmy przed bramą i w niemałych emocjach czekaliśmy. Minuty dłużyły się nieskończenie, nikt nie wychodził. Powoli traciliśmy nadzieję, aż tu nagle okrzyk radości: przyjechali! Przeszli bez kontroli — a to szczęściarze! Po chwili wyłoniły się kolejne znajome twarze: Jacek Zboś, Roman Burda, Ewa Chabik, Bogdan i Alicja Gąsiorowscy, Ewa Kurczyńska, Lilla Kaczmarek, Jolanta Mechowska, Krzysztof Szanser i Wiesław Zbikowski. Byliśmy autentycznie szczęśliwi.

          W krótkich słowach przedstawiliśmy im naszą sytuację. Twarze przybyszów przypominały nasze, gdy przylatywaliśmy – pełne ciekawości i emocji. Jacek R. i Jacek Z. poszli załatwiać transport, a my w tym czasie rozmawialiśmy i żartowaliśmy. Atmosfera była wspaniała. Do hotelu pojechaliśmy dwoma peugeotami. Przybysze przygotowali kolację – poczęstowali nas kabanosami, była też gorzałka i herbata z cukrem (!). Jeszcze raz, już spokojnie, opowiedzieliśmy naszą przygodę z celnikami, a potem – wesoło – dzieliliśmy się wcześniejszymi doświadczeniami.

          Po dwudziestej drugiej padłem na łóżko i natychmiast zasnąłem. Jacki poszli jeszcze na miasto.

1988.11.24       czwartek Dzień 11

          Ze względu na wczesną porę zrobiliśmy sobie śniadanie, otwierając konserwę. Nasz posiłek przerwał Jacek Zboś, zapraszając nas na wspólne śniadanie. Skorzystaliśmy z zaproszenia i wypiliśmy z nimi herbatę. Nie odmówiłem sobie również kawałka kabanosa. Jacki Z., G. i R. zebrali cały towar grupy i pojechali do hurtownika. Ja otrzymałem zadanie zabrania wszystkich do muzeum.

          Ponowne zwiedzanie muzeum bardzo mi się przydało – z łatwością trafiłem do poszukiwanych zabytków. Zwiedzanie trwało około trzech godzin. Utrwaliłem sobie wiele informacji i dostrzegłem znacznie więcej szczegółów niż za pierwszym razem.

          Prze dłuższy czas wpatrywałem się w mumię, a raczej w złotą maskę faraona Tutanchamona. Jest ona dobrze zachowana, i niesamowicie piękna. Jak wykazały badania faraon cierpiał na liczne choroby, takie jak malaria, niedokrwistość sierpowatokrwinkową i szpotawą stopę. W czasie odkopywania grobowca w Dolinie Królów odnaleziono ok 5 tys. różnych unikatowych artefaktów.

          Po powrocie do hotelu przestudiowałem książkę o Ziemi Świętej. Jacki spisali się na medal – sprzedali towar po oczekiwanych cenach. Załatwili również bilety na pociąg do Asuanu. Kosztowało nas to, oprócz pieniędzy, zapalniczkę Jacka R., scyzoryk, okulary oraz resztę 2,5 dolara.

          Jacki byli również w Malewie i zaklepali powrót do Budapesztu na trzeci grudnia. Informacja ta ucieszyła mnie, ale i zmartwiła. Liczyłem po cichu na wyjazd do Izraela – teraz już zwątpiłem. Z drugiej strony bardzo się ucieszyłem na myśl o szybszym spotkaniu z rodziną.

          Panie zaprosiły nas na obiad: zupa grochowo-grzybowa, na drugie makaron z wołowiną, a na deser herbata lub kawa serwowana przez Jacka G. Gest Jacka G. bardzo mnie zaskoczył – jako wielki kawosz oddał swoją ostatnią rezerwę. Panowała wesoła atmosfera, jednak ja czułem się chory. Zostałem więc w hotelu, a reszta poszła na bazary. Uzupełniałem notatki i myślałem o Zygmuncie oraz moich kompanach. Odejście Zygmunta radykalnie zmieniło nasze nastroje. Grupa Zbosia okazała się niezwykle sympatyczna – nie wyobrażałem sobie tak miłej i przyjacielskiej atmosfery.

          Wieczorem Jacki wrócili z bazaru – nic nie sprzedali. Zagraliśmy w brydża. Niestety, kto ma szczęście w miłości, ten nie ma szczęścia w kartach – z Jackiem R. przegraliśmy.

Wyprawa do Egiptu: dzień ósmy – dziewiąty

1988.11.21     poniedziałek  – dzień 8

          Noc była jednym koszmarem. Nogi paliły mnie od słońca, a gorąco biło z mojego ciała. Prześcieradło parzyło i raniło moją skórę. Prawie nie spałem. Około północy dostałem dreszczy, więc przykryłem się drugim kocem. Było mi zimno, a jednocześnie ciężar koców drażnił moje ciało. Po pierwszej w nocy dreszcze ustały, zrobiło mi się gorąco — zrzuciłem jeden koc, potem drugi. Wystawiłem nogi na prześcieradło. Jaka ulga! Po chwili zasnąłem. Obudził mnie chłód, więc znów schowałem się pod prześcieradło.

          Rano próbowałem dojść do siebie. Ubrałem długie letnie spodnie, ale nogi wciąż mnie piekły. Po śniadaniu złapaliśmy samochód za 2 dolary egipskie (na cztery osoby) i pojechaliśmy na plażę przy hotelu Sheraton. Szliśmy plażą około trzech kilometrów, zbierając muszelki. Ja trzymałem się na uboczu — byłem obolały i wolałem to robić w samotności. Muszelek było bardzo dużo, niestety wiele z nich było jeszcze wypełnionych.

          Doszliśmy do plaży publicznej i rozłożyliśmy się na dość gruboziarnistym piasku. Ja leżałem w długich spodniach. Patrzyliśmy na piękne morze — jakie barwy! W oddali z dużą prędkością mknęły windsurfingi. Jacek G. chłonął ten widok. Po chwili Jacki poszli dowiedzieć się czegoś o wypożyczeniu sprzętu. Wrócili ze smutną wiadomością: całodzienny koszt wypożyczenia to 70 dolarów, a godzina – 20 dolarów. Poza tym nie było wolnego sprzętu, więc Jacek nie mógł spełnić swojego marzenia o ślizganiu się po Morzu Czerwonym. Na domiar złego Jacek G. poczuł się bardzo źle — przeziębienie wyszło mu na twarzy. Zygmunt kilka razy wszedł do wody, ale wiał chłodny wiatr więc zrezygnował z kąpieli.

          Wczesnym popołudniem wróciliśmy do Hurghady. Padłem na łóżko i zasnąłem. Po godzinie obudziłem się, zjadłem półtorej bułki z pasztetem i wciąż czułem się fatalnie. Z Jackiem R. wyszedłem na bazar. Jacek G. położył się do łóżka po zażyciu antybiotyku.

          Na bazarze kupiłem dwie duże muszle za 1,5 dolara. Jacek R. próbował zbić cenę „sep-ha” (arabskiego różańca) z 20 dolarów. Poznaliśmy przy tym bardzo miłego i spokojnego Araba.

          Idąc wzdłuż bazaru, zobaczyliśmy, jak jeden Arab — właściciel ulicznego sklepiku — robił drugiemu zastrzyk (chyba narkotyk) dożylny w skandalicznych warunkach higienicznych.

           Kupiliśmy bilety powrotne do Kairu na wtorek, na godzinę 21:30. Szybko zapadła noc i wróciliśmy do hotelu. Jacek G. poczuł się lepiej, zrobił herbatę. Zażyłem aspirynę i padłem na łóżko.

          Rozmowa z rozdrażnionym Zygmuntem przelała przysłowiową kroplę goryczy i ostatecznie stworzyła między nami przepaść. Jacek R. poszedł oddać bilet autobusowy Zygmunta, a ja w tym czasie prowadziłem z nim ostrą rozmowę — udzieliłem mu reprymendy i wyraziłem swoją ocenę jego postawy. Dla złagodzenia napięcia zeszliśmy na tematy filozoficzne i teologiczne. W złym samopoczuciu i nastroju zasnąłem.

1988.11.22      wtorek – dzień 9

          Noc była niespokojna – budziłem się bez przerwy. Gardło mnie piekło, podobnie jak nogi i ramiona. Nos miałem zatkany, byłem chory. Wstałem o szóstej rano, ale łazienka była zajęta, więc musiałem chwilę poczekać. Wziąłem prysznic, chcąc dojść do siebie. Cóż, choroba – szlag by to trafił. Koledzy jeszcze spali, a ja spisywałem notatki. Błądziłem myślami, przypominając sobie miły sen z żoną. Tęsknota dawała o sobie znać.

          Około dziewiątej podano śniadanie. Upomniałem się o pieczywo, a dodatkowego pasztetu nie otwieraliśmy. Atmosfera była nieco drętwa. Pożegnanie z Zygmuntem odbyło się krótko – na koniec pożyczyłem mu rozmówki arabskie. Zygmunt pojechał sam do Luksoru, bez znajomości angielskiego, ze słabym niemieckim i francuskim.

          Na dachu hotelu czekaliśmy na właściciela. Koledzy opalali się, a ja leżałem w ubraniu na leżaku. Czas mijał przyjemnie, choć każdy z nas myślał o Zygmuncie. Do odjazdu mieliśmy jeszcze sporo czasu. Poszliśmy więc na bazary, po drodze chcąc wstąpić do meczetu. Dwóch żołnierzy zagrodziło nam drogę. Próbowaliśmy wytłumaczyć im, że chcemy tylko obejrzeć wnętrze, lecz kategorycznie się temu sprzeciwili. Nagle nadszedł starszy, dość rosły Arab i udzielił im ostrej reprymendy. Żołnierze odstąpili. Zdjęliśmy buty przed wejściem i weszliśmy do środka.

          Na całej powierzchni rozłożone były dywaniki – niestety, dość brudne. Na wschodniej ścianie znajdowało się coś na kształt drzwi. Podeszło do nas dwóch Arabów i zaczęli tłumaczyć przebieg ich ceremonii modlitewnej. Wokół nas zebrała się grupka ciekawskich. Wkrótce pojawił się Arab niskiego wzrostu, około 37 lat, z zawodu chirurg, który żywo się nami zainteresował. W ekspansywny sposób tłumaczył nam zasady islamu, a po chwili zaproponował udział w ceremonii, która właśnie miała się rozpocząć. Zaprowadził nas do pomieszczenia, w którym dokonują ablucji – obmycia i oczyszczenia. Mieliśmy lekkiego pietra, czy przypadkiem nie każą nam też się myć.

          W meczecie, w niewielkim oddaleniu, stanęliśmy i obserwowaliśmy ceremonię. Wierni (w tym nasza grupa) ustawili się w rzędach, rozkrokiem, dotykając się palcami nóg. Treść modlitwy była dla nas niezrozumiała. Co jakiś czas klękali, pochylali się i czołem dotykali podłogi – w ten sposób jednoczyli się z Allahem.

          Po około dwudziestu minutach wszyscy usiedliśmy w kręgu i rozpoczęła się katecheza islamska. Chirurg prowadził szkolenie w języku arabskim, a co jakiś czas przekazywał nam jego treść po angielsku. W ten sposób poznaliśmy podstawowe zasady islamu:

Wiarę w Allaha i proroka Mahometa,

Znaczenie modlitwy,

Znaczenie jałmużny (o ile ma się pieniądze),

Znaczenie postu,

Konieczność pielgrzymki do Mekki przynajmniej raz w życiu.

          Dowiedzieliśmy się również, że dobrze jest modlić się pięć razy dziennie, choć raz dziennie jest obligatoryjnym obowiązkiem. Kobiety modlą się w domu lub w specjalnych meczetach. Pożyczenie pieniędzy oznacza danie ich Allahowi, a zwrot – oddanie ich również Jemu. Jeśli człowiek kocha Allaha, On odwzajemnia tę miłość. Bicie czołem o ziemię to moment zjednoczenia się z Bogiem, a zakrywanie twarzy wyraża pokorę wobec Niego w chwilach modlitwy. Złączone nogi symbolizują jedność wiernych, a więc także jedność z Allahem.

          Niewielu chrześcijan zdaje sobie sprawę, że islam ma z naszą wiarą tak wiele wspólnego. Koran w dużej części zawiera treści Starego Testamentu. W islamie Jezus nie jest Synem Boga, lecz Jego wysłannikiem – prorokiem zrodzonym z dziewicy Maryi (!). Koran zachęca Mahometa do szacunku i podziwu dla Maryi – Jej imię pojawia się w nim aż 34 razy.

          Chirurg tak się rozpędził, że mianował Jacka R. „ambasadorem islamu w Polsce” i podarował mu swój różaniec – «sep-ha». Żołnierz, który wcześniej nie chciał nas wpuścić, w imię sympatii dał mi swój «sep-ha» (mam go do dzisiaj). Wierni patrzyli na nas z zaciekawieniem. Po ponad godzinnej nauce wyszliśmy z meczetu, serdecznie żegnając się z Arabami. Poczułem wobec nich jeszcze większy szacunek.

          W drodze do hotelu zjedliśmy kolację, a resztę czasu spędziliśmy na oczekiwaniu wyjazdu. W autobusie, który był pełen ludzi, znajdowała się trójka małych dzieci – około ośmiomiesięcznych. Zaskoczył mnie ich spokój. Dzieci arabskie są przede wszystkim śliczne i bardzo grzeczne. W autobusie panował tłok i pełno było dymu papierosowego, a mimo to tylko raz, i to na krótko, usłyszałem kwilenie dziecka. O godzinie 23 zasnąłem.

Wyprawa do Egiptu: dzień szósty i siódmy

1988.11.19     sobota  – dzień 6

          W autobusie w drodze do Hurghady o czwartej rano obudził mnie Jacek G. Nie bardzo wiedziałem, o co chodzi. Okazało się, że nie mógł dogadać się z bufetowym. Włączył się w to Jacek R. — poszło o rachunek. Jak zwykle, Jacek R. wyszedł z tego pojedynku zwycięsko.

           Parę minut po piątej byliśmy już w Hurghadzie nad Morzem Czerwonym. Wzięliśmy taksówkę i za 3 & (bardzo drogo!) pojechaliśmy do hotelu oddalonego o zaledwie kilometr, o nazwie «Happy Land». Właściciela nie było, więc tymczasowo zaproszono nas do pokoju trzyosobowego. Koledzy położyli się spać, a ja pisałem notatki i wyszedłem na zewnątrz.

          Zapowiadał się słoneczny dzień, choć wiał wiatr. Czuć było bliskość morza. Spacerowałem wzdłuż bazaru — widok egzotyczny, ale wszędzie panował brud. Żałowałem, że nie miałem aparatu; takie obrazki znałem dotąd tylko z filmów geograficznych — i rzeczywiście, było bardzo podobnie. Przy ulicy siedzieli Arabowie, a umorusane dzieci bawiły się wesoło. Życie płynęło spokojnie. Na straganach towar był raczej marny, a ceny wyższe niż w Kairze. Kupiłem pieczywo. Mieszkańcy pozdrawiali mnie, uśmiechali się i zachęcali do zakupów — ogólnie odebrałem ich bardzo sympatycznie. Jak dotąd nie widziałem jeszcze arabskiego chuligana. Pomimo ogólnego brudu nie spotkałem Araba, od którego można by poczuć nieładny zapach (!)

          W hotelu dostaliśmy pokój czteroosobowy. Poznaliśmy właściciela — Mustafę, czarnoskórego mężczyznę. Jacek R. pozdrowił go od Anki Cebuli. Mustafa aż rozpromienił się na to wspomnienie, wyznał nam, że się w niej zakochał, i zarzucał nas pytaniami. Mówił, że chętnie by się z nią ożenił. Niepotrzebnie Jacek R. wzbudził w nim nadzieję, że Anka planujeprzyjechać.

          Wyszliśmy zwiedzać miasteczko. Wiał wiatr. Ubrałem krótkie spodnie, ale wziąłem sweter. Morze mieniło się różnymi odcieniami zieleni — widok był wspaniały. Przy brzegu woda była nieco zamulona, pewnie przez silny wiatr i fale. Obejrzeliśmy molo, robiliśmy slajdy, niestety aparat Zygmunta był zepsuty. Jacek G. zdecydował się popływać, a my z Jackiem R. siedzieliśmy i wdychaliśmy morskie powietrze. W końcu zaproponowałem odwrót — cholernie zmarzłem.

          Hurghada jest w fazie rozbudowy. W przyszłości będzie tu zapewne piękne uzdrowisko, ale na razie brakuje zieleni — to duża wada. Połowę zabudowań stanowią hotele, reszta to slumsy.

          W hotelu Zygmunt ugotował zupę, a na deser zjedliśmy pomarańcze — ja sam pochłonąłem całe kilo. Dyskutowaliśmy o dalszym planie podróży. Niestety pojawiły się różnice zdań. Zygmunt wciąż nie pozbył się podróżnej chandry — był zdenerwowany i, co gorsza, nieopanowany, kłótliwy. Mówił zbyt ostro. Jackowie próbowali łagodzić sytuację, ale bez skutku.

         Wspominaliśmy rozmowy sprzed wyjazdu i doszliśmy do wniosku, że nasłuchaliśmy się wielu mitów. Przede wszystkim ceny wzrosły o 100–150 %. Nie mieliśmy dużo pieniędzy. Za hotel i śniadanie płaciliśmy 4,5 & — dzięki sprytowi Jacka R., który w tej materii przechodził samego siebie. Był jednak już tym zmęczony. Znajomość języka angielskiego to podstawa dla trampów. Chętnie przysłuchiwałem się, jak Jacek R. prowadzi rozmowy — mówił wyraźnie, sugestywnie i prosto. Mimo że moja znajomość języka jest prawie zerowa, rozumiałem go w połowie. Byłem szczęśliwy, choć tęskniłem za rodziną, której zdjęcia miałem przy sobie.

          Po obiedzie poszliśmy na bazar. Wszystko było bardzo drogie. Wróciliśmy do hotelu. Dokuczały mi bąble po ugryzieniach komarów — na rękach miałem rozsiane, twarde, bardzo swędzące krostki.

1988.11.20     niedziela – dzień 7

          Spałem w miarę dobrze. Na śniadanie musieliśmy jednak dość długo czekać – dopiero nasze ponaglenie przyniosło efekt. Podano nam dwie bułeczki, maleńką kostkę masła, mały serek topiony, porcję dżemu, jajko i herbatę z cukrem (!). Otworzyliśmy jeszcze własny pasztet.

          Jacek G. nie mógł się doczekać planowanej wyprawy nad morze, by popływać na windsurfingu. Zygmunt, który lubi delektować się posiłkami, rozkoszował się śniadaniem w swoim powolnym tempie. Niby drobiazg, ale Jacek G. nie wytrzymał czekania na niego i sam pojechał na plażę przy hotelu Sheraton.

          Zamieszanie przed naszym hotelem sprawiło, że Zygmunt i ja czekaliśmy na Jacka R. przed wejściem, podczas gdy on oczekiwał nas na przystanku. Po godzinie wzajemnego czekania w końcu się spotkaliśmy — by wymienić kilka męskich słów. Efekt był łatwy do przewidzenia: Zygmunt został w hotelu, a Jacek R. i ja poszliśmy na najbliższą plażę.

           Znaleźliśmy tam piękne leżaki i rozpoczęliśmy opalanie. Po chwili pojawił się jakiś jegomość, który serdecznie nas pozdrowił po włosku, podczas gdy innych plażowiczów wyrzucał. Okazało się, że trafiliśmy na prywatną plażę. Uradowani tym zbiegiem okoliczności, odpoczywaliśmy spokojnie. Leżąc twarzą do siebie, nie zauważyliśmy jednak, że słońce opala nam tylko jedną stronę twarzy.

           Około drugiej zauważyliśmy nadchodzącego Jacka G. Gestami próbowaliśmy dać mu znać, że sytuacja jest niezręczna z prywatną plażą, ale ostatecznie ściągnęliśmy go do siebie na trzeci leżak.

           O szesnastej zeszliśmy z plaży. Po drodze przez bazary kupiliśmy pomarańcze i bułeczki. W hotelu Zygmunt przygotowywał zupę i kaszę. Po obiado-kolacji niepotrzebna dyskusja z Zygmuntem popsuła nam nastroje. Zgodnie z wcześniejszym planem Jacki i ja postanowiliśmy wrócić do Kairu, by spotkać się z grupą Zbosia.

           Dla poprawy humorów Jacek G. przyrządził „sake” ze spirytusu i pomarańczy — ohyda.

Wyprawa do Egiptu  – dzień piąty cd.

1988.11.17      czwartek  – dzień 5 cd.

          Wejście do piramidy Mykerinosa było wąskie i niskie, więc schodziliśmy pochyleni, co chwilę śmiejąc się z Dawidem. Był to śmiech pochodzący się z emocji sytuacji. W środku znajdowały się puste pomieszczenia, ale mimo to czuło się atmosferę potęgi minionych wieków. Przechodziliśmy po kładkach, pod którymi ciągnęły się głębokie, groźne komory, z których nie byłoby ratunku. Ja sam czułem się nieswojo.

          Po wyjściu Arab, który nas kontrolował, zatrzymał Jacka R. — najwyraźniej zaintrygował go pokazany dokument, „prawo jazdy”. Oświadczył, że przepustka jest okej, ale dotyczy tylko jednej osoby, podczas gdy nas weszło czterech. Jacek R. zareagował natychmiast: odwrócił prawo jazdy i polecił mu czytać dalej — w domyśle: „dotyczy wszystkich”. Arab spojrzał, wzruszył ramionami i powiedział: „Okej”. W rzeczywistości na odwrocie znajdowały się jedynie dane Jacka — kolor oczu, grupa krwi itd.

          Rozbawieni sytuacją obeszliśmy piramidę i zeszliśmy w dół. Po lewej stronie minęliśmy piramidę Cheopsa, przy której wzniesiono oszklony pawilon z rekonstrukcją słynnej łodzi władcy, odnalezionej w pobliżu. Dalej, u stóp piramidy Chefrena, ujrzeliśmy wyrzeźbionego w skale Sfinksa. Obok znajdowała się dolna świątynia kompleksu grobowego Cheopsa, lecz nie weszliśmy do środka — nie mieliśmy biletów.

          Powoli opuściliśmy teren zabytków i weszliśmy między zabudowania Gizy. Kupiliśmy pomarańcze i banany — był to nasz pierwszy posiłek od śniadania. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy drogą w kierunku Sakkary. Szliśmy wśród ubogich domów; wokół biegały dzieci, głośno krzycząc. O mały włos nie daliśmy się nabrać na ich podstęp.

          Byliśmy świadkami scenki: mała, może siedmioletnia dziewczynka trzymała na rękach niemowlę, a obok niej chłopak okładał ją pięściami, czasem trafiając także w maleństwo. Dziewczynka płakała. Krzyknęliśmy z oburzenia i ruszyliśmy w ich stronę, by zainterweniować. Dzieci jednak osiągnęły swój cel — wzbudziły w nas litość. Natychmiast wyciągnęły rączki, prosząc o „prezenty”. Zaskoczył nas ich nieetyczny spryt.

          Dogadaliśmy się z prywatnym kierowcą, że za 25 funtów zawiezie nas do Sakkary. Pojechał z nami także David. Sakkara znajduje się około 20 km stąd. Przy bramie starożytnego kompleksu zapłaciliśmy po 3 funty od osoby oraz dodatkową opłatę za samochód, po czym wjechaliśmy na teren zabytków. Zwiedziliśmy Serapeum — słynne grobowce Apisa. To imponująca budowla; jedna z mastab waży aż 60 ton.

          Dalej zobaczyliśmy schodkową piramidę Dżesera z III dynastii. Z daleka nie wygląda imponująco, ale z bliska ukazuje zrekonstruowane otoczenie: majestatyczny portal, potężne mury i pięknie zachowany dziedziniec otoczony dziesięciometrową ścianą. Ta piramida zrobiła na mnie największe wrażenie — może to zasługa cudownego zachodu słońca. Szkoda tylko, że Jacek G. został przy samochodzie. Do auta wracaliśmy już mocno spóźnieni.

          Wróciliśmy do Kairu. Znaleźliśmy małą jadłodajnię, w której serwowano pyszne kanapki. Zjedliśmy po dwie, popijając Pepsi-Colą. Odprowadziliśmy Davida pod jego hotel i pożegnaliśmy się z nim.

          W hotelu „Crown” umyliśmy się i chwilę odpoczęliśmy. Zygmunt został na miejscu, a my poszliśmy jeszcze na miasto. Kupiliśmy po placku i wypiliśmy oranżadę. Z hotelu zabraliśmy bagaże, złapaliśmy taksówkę (tani środek komunikacyjny) i podjechaliśmy na dworzec autobusowy. Przeprowadziliśmy miłą rozmowę z młodym pracownikiem transportu, który opowiadał nam o zwyczajach Arabów. W podziękowaniu dostał ode mnie paczkę opali. Wsiedliśmy do autobusu i ruszyliśmy do Hurghady.

          Ciekawostką było ciągłe używanie przez kierowcę klaksonu na pustej drodze. Autobus miał toaletę, dwa kolorowe telewizory i bufet. Po chwili zacząłem drzemać.

Wyprawa do Egiptu  – dzień czwarty i piąty

1988.11.17      czwartek  – dzień 4

          Noc miałem fatalną. Może przez zmęczenie moje chrapanie przeszkadzało kolegom. Z tego powodu obudził mnie Zygmunt. Próbowałem w dalszej części nocy nad tym panować, ale w efekcie przesypiałem już tylko krótkie chwile. Było mi przykro, że jestem koszmarem dla kolegów. Na szczęście towarzysze podróży obracali to w żart, za co byłem im bardzo wdzięczny.

          W nocy niemiłosiernie cięły nas komary, co tylko potęgowało nocny koszmar. Koledzy postanowili się ratować, więc uraczyli pokój intensywnym zapachem czosnku — zjedli po kilka ząbków w celach ochronnych. Rewanżowałem się żartami z tego swoistego „aromatu”.

          Na śniadanie zjedliśmy mój ser, który zdążył już złapać pleśń, więc należało go jak najszybciej skonsumować. Po śniadaniu wyszliśmy z hotelu. Pogoda była piękna. Skierowaliśmy się do Muzeum Egipskiego, oddalonego o około 2 km, na placu At-Tahrir.

          Muzeum okazało się imponującym budynkiem w starym stylu, zbudowanym w 1902 roku przez francuskiego architekta Marcelego Dourgnon, specjalnie z przeznaczeniem na tę instytucję. Przed wejściem stał pomnik wielkiego archeologa Augusta Mariette’a, który za swoje zasługi został pochowany w staroegipskim sarkofagu.

          Zbiory muzeum były imponujące. Zwiedzanie zajęło nam ponad trzy godziny, choć tempo mieliśmy raczej szybkie. Mimo to udało nam się obejrzeć prawie wszystkie dzieła zaznaczone w naszym jedynym przewodniku — książeczce pod tytułem „Kair” (przekład z rosyjskiego) autorstwa Świetłany Chodzasz. Bilet kosztował 3 funty, natomiast fotografowanie wymagało dodatkowej opłaty.

          Oprawa muzeum, niestety, nie była najlepszej klasy: ściany były brudne i zaniedbane. Opisy eksponatów sporządzono w językach angielskim i arabskim, a po francusku tylko częściowo. Oglądaliśmy wszystko z dużym zaciekawieniem. Po francusku rozumiałem około 70% słów, ale Jacek R. przewyższał mnie znajomością angielskiego, więc nawzajem się uzupełnialiśmy.

          Przed muzeum zrobiliśmy kilka zdjęć, choć aparat Zygmunta był wadliwy. Później zapytaliśmy taksówkarza o koszt przejazdu do Hurghady — ceny wahały się od 100 do 200 funtów. Bilet autobusowy kosztował 15 funtów od osoby.

          Następnie poszliśmy na policję, aby podbić paszporty. Niestety spóźniliśmy się — urząd działał tylko między 10:00 a 13:00, a była już godzina 15:30. Wróciliśmy więc do hotelu. Tam dowiedzieliśmy się, że w całym Egipcie nie można kupić cukru — dla mnie to prawdziwa bieda! Po zjedzeniu zupy i kaszy z konserwą znów zaczęliśmy rozważać, co robić dalej. Dla Jacka R. zdobyłem cukier metodą cap-carap.

1988.11.18      piątek  – dzień 5       

          Noc minęła lepiej niż poprzednia, choć nie obyło się bez strat — pocięły nas komary. Na jednej ręce mieliśmy po dziesięć i więcej ukąszeń. Na śniadanie, jak zwykle  – konserwa. Jacek R. zrewanżował się i zdobył cukier. Bagaże zostawiliśmy w depozycie, a pierwsze kroki skierowaliśmy na policję. W paszporcie przybito pieczątkę potwierdzającą nasz pobyt w Egipcie.

          Naprzeciwko komisariatu znajdował się przystanek mikrobusów kursujących do Gizy. Na przystanku spotkaliśmy samotnego globtrotera. Jacek R. zagadał go — okazało się, że to Australijczyk, David Thomson, samotnie zwiedzający Egipt. Wsiedliśmy razem z nim do mikrobusu. Bilet kosztował 35 piastrów. Zygmunt poczęstował Davida spirytusem (!) — Australijczyka aż wysztywniło, ale dzielnie zniósł nagły zastrzyk alkoholu. Takich głupich pomysłów miał jeszcze wiele.

          Z okien oglądaliśmy Kair. Na skraju miasta wyłoniła się piramida Cheopsa — byłem zaskoczony, jak blisko współczesnych zabudowań się znajduje. Podeszliśmy szeroką drogą; zaczepiali nas Arabowie na wielbłądach i koniach. Pogoda była piękna. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak w kolorowych filmach przyrodniczych oglądanych w telewizji.

          Bilety kosztowały 3 funty, ale nie kupiliśmy ich, ponieważ piramida Cheopsa była zamknięta dla zwiedzających. Zbliżyliśmy się jednak do piramid — dreszcz emocji! W tej chwili spełniły się nasze marzenia: staliśmy przy najsłynniejszych na świecie piramidach. Wspięliśmy się po schodkach do zamkniętego wejścia i spędziliśmy tam kilka chwil, podziwiając panoramę miasta. Wiał lekki wiatr, było bardzo przyjemnie.

          Spotkaliśmy się z dużą życzliwością Arabów. Nawet wycieczka młodych Arabek kokietowała nas i zaczepiała — zrobiliśmy sobie z nimi zdjęcia, było przy tym mnóstwo śmiechu i radości. Humory dopisywały. Jacek R. konwersował z Davidem i co jakiś czas przekazywał nam treść rozmowy.

          W pewnym momencie Dawid i Jacek R. zostali ochlapani przez wielbłąda łajnem. Rzucili się do czyszczenia spodni i butów, ale nawet to nie zepsuło nam nastroju. Wesoło minęliśmy piramidę Chefrena, a przed piramidą Mykerinosa zaczepili nas handlarze. Jeden z nich zapytał o whisky, więc Zygmunt poczęstował go swoją nalewką spirytusową (!). Araba zatkało (mogło się to źle skończyć), ale śmiechu było co niemiara.

          Zaczęliśmy się targować na wesoło. Jacek R. w handlu wymiennym zdobył dwa arabskie nakrycia głowy, dwanaście skarabeuszy i wisiorek. Jacek G. za swój scyzoryk otrzymał dziesięć skarabeuszy. Do piramidy wpuszczali, ale nie mieliśmy biletów. Jacek R. podjął niezwykłą i szaloną inicjatywę — pokazał Arabowi amerykańskie prawo jazdy jako potencjalną przepustkę. Ten obejrzał je uważnie i  nieświadom blefu wpuścił nas do środka.

Wyprawa do Egiptu  – dzień trzeci

1988.11.16     środa – dzień drugi w Egipcie

          Obudziłem się około szóstej rano. Wstałem i poszedłem do łazienki. Wanna była brudna, pełna włosów, więc nie odważyłem się do niej wejść. Umyłem włosy i resztę ciała nad wanną, a przy okazji wyprałem też skarpetki. W toalecie brakowało papieru toaletowego – w muszlach zamontowane były obowiązkowe rurki z dopływem wody do podmywania się. Niezbyt higieniczne rozwiązanie. Czekając na przebudzenie kolegów, spisywałem pierwsze wrażenia. Zygmunt wstał po ósmej i poszedł po pieczywo. Tak rozpoczął się drugi dzień w Eipcie  naszej przygody. Już od rana zaczęli nas nachodzić handlarze. Wśród nich była około czterdziestoletnia Arabka – jedyna frywolna kobieta, jaką spotkaliśmy w Egipcie. Obudziła Jacka R., dla żartów chwytając go za męskie atrybuty. Nas kokietowała szczypaniem, głaskaniem i tanecznymi ruchami. Patrzyliśmy na nią jak na wariatkę, ale mimo wszystko miała w sobie coś sympatycznego. Podobno była tancerką i mieszkała w tym hotelu już od dziesięciu lat. Sprawiała raczej żałosne wrażenie.

          Po śniadaniu wyszliśmy na miasto Kair, zabierając ze sobą resztki towarów. Jacki zabrali swoje ocalone butelki Johnnie Walkera. Zacząłem robić pierwsze zdjęcia moim Zenitem. Idąc ulicami, udało nam się sprzedać papierosy Marlboro po dobrej cenie – 19 funtów za karton. Ja sprzedałem swoje jedenaście par okularów za 40 funtów. W dobrych humorach ruszyliśmy dalej.

          W biurze LOT-u spotkaliśmy Polaka, który udzielił nam kilku praktycznych informacji. Zarejestrowaliśmy się na listę rezerwową na ewentualny powrót pierwszego grudnia. Odwiedziliśmy też biuro «Malévu» (węgierskich linii lotniczych), ale tam również komplet pasażerów uniemożliwiał wcześniejszy powrót.

          Po drodze wstąpiliśmy do małego sklepu z pamiątkami. Trafił się kupiec na mój aparat fotograficzny – sprzedałem go, choć planowałem zachować do końca wycieczki (był to pomysł nieprzemyslany). Cóż, chciałem mieć to z głowy. Zygmunt miał swojego automatyka i przejął rolę fotografa grupy.

          W zmiennych nastrojach ruszyliśmy w stronę bogatej dzielnicy na wyspie. Za mostem zaczepił nas przewoźnik i zaproponował rejs po Nilu. Jacek R. zbił cenę z 20 do 12 funtów, więc popłynęliśmy. Rejs nie trwał długo, co nieco rozczarowało Zygmunta, który i tak starał się maksymalnie oszczędzać pieniądze.

          Idąc dalej, zobaczyliśmy kontury kościoła chrześcijańskiego – była to katedra św. Marka – główna świątynia Koptyjskiego Kościoła Ortodoksyjnego w dzielnicy Al-Abbasija. Po drodze mijaliśmy Arabów siedzących przed kawiarenkami i palących wodne fajki. Chcieliśmy zrobić zdjęcia, lecz właściciel kawiarni nam zabronił. Arabowie to namiętni palacze – najczęściej palą swoje «Cleopatry», kosztujące 0,8 funta paczka. Niezbyt luksusowe papierosy. W sklepikach wybór ogromny – głównie amerykańskie marki, ale i ceny wysokie. Palenie dozwolone wszędzie: w autobusach, sklepach i innych miejscach publicznych. Trzymane w rękach butelki Johnnie Walkera zwracały uwagę przechodniów. Wkrótce pozbyliśmy się tego ciężkiego towaru. Zygmunt jednak coraz bardziej pogrążał się w smutku (w depresji) – nie umiał się pogodzić z utratę towaru na lotnisku. Mimo że każdy z nas miał pewną rezerwę dolarową, nie potrafił cieszyć się sama wyprawą. Niewielka sprzedaż zapewniała mu środki na przetrwanie bez konieczności „bidowania”, Jego przygnębienie było dla nas zaskoczeniem. Nie dołączył do nas nawet wtedy, gdy kupowaliśmy kanapki. Kiedy zaproponowaliśmy mu, że postawimy mu jedną, zrobiło jeszcze bardziej nieprzyjemnie.

          Po drodze oglądaliśmy ambasady, bogate domy i samochody, a także biedę i brud. Wracając z wyspy, przeszliśmy się przez ubogą dzielnicę Kairu – Mukattam znana ze slumsów. Nie sama bieda nas szokowała, lecz brud.

          W hotelu odwiedził nas Arab imieniem Mansur. Sprzedałem mu golarkę za 20 funtów, trzy podkoszulki oraz adidasy. W ten sposób zapewniłem sobie środki na pobyt w Egipcie. Koledzy również mieli już trochę gotówki. Oczywiście pieniędzy tych nie wystarczało na zakup dolarów, za które mieliśmy pojechać do Izraela, więc temat ten odłożyliśmy na później.

          Wieczorem zrobiliśmy sobie spacer po mieście. W kawiarni postawiłem kolegom piwo. Początkowo, może z powodu pragnienia, smakowało dobrze, ale później miałem wrażenie, że ma nieprzyjemny zapach.

          Na zakończenie dnia Jacek R. zabawiał nas opowieściami ze swojego pobytu w Stanach Zjednoczonych. Dopiero po północy położyliśmy się spać.

Wyprawa do Egiptu  przylot do Kairu, dzień drugi

          Przez okna taxi zobaczyliśmy zabudowania Kairu. Budowle różnorodne, często o masywnej konstrukcji, sprawiały wrażenie opuszczonych. Noc potęgowała tajemniczość tej architektury. Była godzina przed szóstą rano. Zauważyliśmy otwarte sklepy, zaśmiecone ulice i wałęsających się ludzi, którzy sprawiali wrażenie chuliganów. Panowała atmosfera slumsów. Czuliśmy się dość niepewnie. Długo musieliśmy krążyć, zanim dotarliśmy do hotelu «Crown» przy ulicy Emad El-Dine 9, w samym centrum Kairu.

          Już samo wejście do budynku w którym był hotel było pełne emocji.. Z Jackiem R. weszliśmy do ciemnej bramy. W mroku dostrzegliśmy leżące postacie, a w głębi siedzącego i kołyszącego się człowieka. Podeszliśmy do windy tuż obok schodów, pod którymi znów leżało na posadzce kilku ludzi. Czułem na sobie ich wzrok – ciarki przeszły mi po plecach. Gdzie my tu przyjechaliśmy?

          Hotel mieścił się na ostatnim piętrze. Winda jakby z innej epoki.   Wewnątrz zamiast recepcji stała drewniana lada, a za nią nie było nikogo. Na ścianie wisiały polskie proporczyki. Weszliśmy w korytarz – przez uchylone drzwi pokojów widać było kilka postaci leżących na łóżkach i podłodze, przykrytych kocami i różnymi szmatami. Widok był przygnębiający. Po chwili ktoś wstał, potem druga osoba. Jacek R. zaczął z nimi rozmowę. Twarze Arabów były zakłopotane, ale potwierdzili nasze zakwaterowanie. Podali nam butelki z napojami i poprosili, byśmy poczekali, aż zwolni się pokój.

          Zaprosili nas do swojego służbowego pomieszczenia. Rzuciliśmy bagaże. Na naszych oczach personel zaczął się ubierać i przygotowywać do pracy – jedna szczotka do włosów służyła wszystkim. Okazało się, że jeden z nich był policjantem. Po pół godzinie przenieśliśmy się do naszego pokoju.

          Pokój był wysoki, ponad trzy metry, w stylu starego budownictwa. Okna sięgały sufitu, niemyte chyba od lat. Zamykały się dopiero po podłożeniu papieru. Na szybach widać było zaschnięte ślady po farbie. Przy ścianach, w dwóch rzędach, stały cztery łóżka. Był też stolik i krzesło. W rogu – zatkana umywalka.

          Jacek R. i Zygmunt zajęli łóżka pod oknem. Moje łóżko było twarde, zaś Jacek G. niemal zapadał się. Na łóżkach leżały brudne koce, szare prześcieradła i podłużne poduszki w kształcie walca. Zrzuciliśmy bagaże, gdy nagle zjawili się handlarze. Na nasze propozycje cenowe reagowali śmiechem. Nie traciliśmy rezonu, choć zaczęło nas to zastanawiać – czyżby nasze ceny były zbyt wysokie?

          Zdecydowałem się na trzykrotne przebicie cen. Przelicznik był prosty: 1 funt egipski to około 1000 złotych. Dopiero po długich targach dokonałem pierwszej sprzedaży – za 32 funty: szachy magnetyczne, dwie talie kart, 10 pilniczków, jeden scyzoryk i suszarkę do włosów. Jacek R. sprzedał dwie piżamy i garnitur, Zygmunt – kilka par okularów (choć, jak mówił, zostało mu już niewiele towaru). Dopiero około południa rozkręcił się i sprzedał nawet moją lornetkę teatralną za 60 funtów. Ja sprzedałem aparat do masażu za 12 funtów.

          Jackowi G. odstąpiłem wszystkie breloczki z gołymi paniami po 1 funcie od sztuki – z kilku powodów, głównie dlatego, że on widział w tym interes. Humory jednak mieliśmy niewesołe. To wszystko były półśrodki. Jak przeżyć trzy tygodnie? Co z naszą planowaną wycieczką do Izraela?

          Rozpoczęliśmy dyskusję nad dalszym planem działania. Zygmunt był przygnębiony zabranym mu osprzętem (przeznaczonym na sprzedaż), Jacek G. milczał, pogrążony w swoich myślach. Jacek R. nie przebierał w słowach – narzekał, że nawet okulary zabrali mu celnicy. Odstąpiłem mu jedną parę z moich.

          W gruncie rzeczy to ja miałem najlepszy humor. Cieszył mnie sam fakt, że wreszcie, po przejściach z SB dano mi paszport, że dotarłem do Egiptu, – tego przeżycia i radości nikt mi nie odbierze.

          Teraz chodziło tylko o jak najlepsze wykorzystanie pobytu, w ramach naszych skromnych możliwości finansowych. Wyprawa nie była zorganizowana i byliśmy zdani tylko na siebie.

          Koledzy padli na łóżka i zasnęli. Po półtorej godziny i ja zdrzemnąłem się na kilka minut. Czułem się jednak w świetnej kondycji fizycznej. Dopiero po południu wyszliśmy z hotelu.

          Zderzenie z ulicą było ciekawe. Na jezdni panował nieustanny ruch – samochody trąbiły bez przerwy, jeździły szybko i zdecydowanie. Przez ulice przebiegali w różnych kierunkach piesi. Jednak cały ten chaos wydawał się zorganizowany i bezkolizyjny. Szybko dostosowaliśmy się do panujących tu zasad i włączyliśmy w ten rytm. Czerwone światła nie obowiązywały, liczyła się każda luka w ruchu. Mijaliśmy samochody w odległości kilku centymetrów, często na oczach policjantów. Ci zresztą sprzyjali pieszym – wielokrotnie zatrzymywali samochody, by ułatwić im przejście.

         Na chodnikach tłumy. Kair liczy 14 mln mieszkańców. Rzucały się w oczy chodzące pod rękę pary arabów. Arabowie witają się bardzo serdecznie. Całują się wielokrotnie i ściskają na znak przyjaźni. Sklep przy sklepie. Towar wystawiony na zewnątrz. W eleganckich sklepach przemiłe Arabki. W większości stoją w drzwiach, zachęcając do wejścia. Wystawy przeładowane towarami. Byliśmy zaskoczeni wysokimi cenami. Przed wyjazdem mówiono nam, że Egipt to bardzo tani kraj. Przy okazji sprzedałem okulary za 3 i 4 $. Jacek R. sprzedał okulary, które mu dałem, za rewelacyjną cenę tj. 7 $. Podzielił się ze mną połową zarobku. Ja przy okazji pozbyłem się jednej paczki opali za 1 $.

          W sumie pierwszy dzień w Kairze przyniósł mi 130.5 $. Miałem więc już trochę grosza. W duszy byłem radosny. Po kolacji ok. 21 godz. wsunęliśmy się do naszych zaszytych prześcieradeł, które okazały się dla nas zbawienne. Bardzo szybko pogrążyliśmy się w marzeniach sennych.

Wyprawa do Egiptu – dzień drugi

1988.11.15     wtorek   Dzień drugi

          W samolocie w  rzeczywistości spałem tylko kilka minut, resztę czasu spędziłem z zamkniętymi oczami. Pod koniec lotu spojrzałem przez okno i zobaczyłem tysiące świecących świateł w różnych kolorach i geometrycznych układach. Byliśmy już nad Aleksandrią. Widok był przepiękny. Samolot wylądował łagodnie – byliśmy w Kairze. W sercu narastała radość: spełniły się moje marzenia (moja pierwsza wyprawa na Zachód). Przygoda dopiero się zaczynała.

          Weszliśmy do portu lotniczego (starszego). Pierwsze wrażenie było negatywne – ogromna hala, zaniedbana i brudna. Na ścianie wisiała wielka amerykańska reklama. Wokół kręciło się wielu uzbrojonych żołnierzy (lub policjantów). Ich twarze miały ciemne odcienie brązu; wyglądali na zmęczonych i zaniedbanych. Brudne mundury i niedbały wygląd rzucały się w oczy.

          Na bagaże z samolotu czekaliśmy dość długo. Jacka G. znów rozbolała głowa – był niemal nieprzytomny z bólu, a my czuliśmy się bezradni. Czekając, obserwowaliśmy pracę celników. Jednych podróżnych przepuszczali bez kontroli, innych dokładnie rewidowali. Zaniepokoiliśmy się, gdy zobaczyliśmy, że kontrolują tajemniczego towarzysza pani Beaty.

          Nasz manewr, by wtopić się w grupę węgierskiej wycieczki, nie powiódł się. Zostaliśmy odsunięci i skierowani do szczegółowej kontroli celnej. Do naszej czwórki dołączyła również pani Beata.

          Najbardziej żal mi było Jacka G. – jego bagaż był misternie zapakowany przez żonę Terenię, a on sam bardzo cierpiał z powodu bólu głowy.

           Przyjąłem postawę bierną. Wypakowałem rzeczy na stolik, dyskretnie rozrzucając to, czego miałem w większej ilości. Zapaliłem papierosa i z dystansu – niby to przy popielniczce – stałem, udając znudzonego, obserwując, co się dzieje. Po chwili celnicy podeszli również do mnie. Na ich pytania reagowałem obojętnie, jakby bez zrozumienia (przydała mi się gra w teatrze w wieku szkolnym).

          Moje cztery butelki Johnnie Walkera odstawiono na bok. Zwrócili też uwagę na breloczki. Jeden po drugim podchodzili i wpatrywali się w nagie panie tam przedstawione. Uśmiechem próbowałem aprobować ich rozbawienie.

          W pewnym momencie jeden z celników zainteresował się moim butem typu marki Adidas, z którego wyjął schowane dwie pary okularów. Wydało mu się to bardzo podejrzane. Zaczął pokazywać but innym celnikom, coś z nimi omawiał, a w końcu przebił podeszwę. Byłem w pewnym sensie zadowolony, że zajął się akurat rzeczą, która była zupełnie czysta. Kiedy oddawał mi buty, gestem pokazałem mu, co o nim myślę. Zbiło go to z tropu, ale nie odpuścił. Zainteresował się solą w solniczce. Ten kretyn biegał z nią od kolegi do kolegi, aż w końcu zniknął mi z oczu. Po chwili wrócił i oddał solniczkę. Znów dałem mu do zrozumienia, co o nim sądzę.

          W konsekwencji kazał mi złożyć do depozytu wszystkie moje cztery butelki Johnnie Walkera. Próbowałem targować się o jedną, lecz bez skutku. Powiedział, że gdyby butelki nie były większe niż litr, mógłby mi pozwolić. Machnął ręką i zakończył rozmowę. Niestety, w opakowaniach whisky ukryte było 30 flakoników perfum i cztery pary okularów. Gdybym przy nich wyjął te przedmioty, mógłbym narazić kolegów na dodatkowe nieprzyjemności.

          Whisky schowałem do worka, zamknąłem go na kłódkę i przekazałem do depozytu. Przeszedłem obok ostatniego celnika i odetchnąłem z ulgą. Uwagę swoją skierowałem na kolegów. Odległość była jednak spora i nie mogłem dosłyszeć, o czym rozmawiają. Widziałem tylko, że prowadzą ostrą dyskusję – gestykulowali, wymachiwali rękami, wyglądali na zdenerwowanych. Nie wróżyło to nic dobrego.

          Po dłuższym czasie przeszli i oni. Zabrano im sporo rzeczy: golarki, kamerę, aparaty, okulary, breloczki i inne drobiazgi. Jackom zostawiono po jednej butelce whisky.

          Wymieniliśmy po 10 dolarów na 23,2 funty egipskie. Wychodząc, koledzy wstąpili do sklepu Pewex i zakupili alkohol. Ja zrezygnowałem z zakupu, mając serdecznie dość wszelkiego towaru. Ogołoceni z głównych atrybutów towarowych, zdenerwowani, zmęczeni i niewyspani wyszliśmy na zewnątrz portu lotniczego.

          Była ciepła, gwiaździsta noc – ok. 4 rano. Przed portem stał sznur samochodów taxi, przeważnie Peugeotów. Jacek R. rozpoczął z nimi targ o cenę przewozu do hotelu (ok. 18 km). Przeprowadził go koncertowo, biegle operując angielskim, i zbił cenę o połowę – na 10 funtów egipskich.

          Zanim wyjechaliśmy z granicy portu, zatrzymał nas jakiś policjant i kazał się podpisać. Jacek R. podał chyba nazwisko „Radziwił”. Ubawieni, z polską fanfaronadą, ruszyliśmy dalej.

          Szofer był stary, chudy, przygarbiony i przypominał mumię faraona. Rozpędził samochód do prędkości ponad 100 km/h. Droga była dość przyzwoita, z wyraźnie pomalowanymi pasami. Pierwsze zaskoczenie przyszło, gdy zauważyliśmy, że samochody rzadko używają świateł mijania (była jeszcze noc). Z reguły jeździli na światłach pozycyjnych, a zmiana świateł służyła głównie do ostrzegania innych kierowców, że nadjeżdżają.

          Na linie ciągłe nie zwracali uwagi. Omijali samochody zarówno z prawej, jak i z lewej strony, a klaksonu używali niemal bez przerwy. Patrzyliśmy z niedowierzaniem, jak można w ten sposób prowadzić samochód. Skrzyżowania przejeżdżali na czerwonym świetle.

Wyprawa do Egiptu od 14.11 – 03.12.1988 roku

          Wyprawa Trampingowa do Egiptu ”EGIPT 1988” organizowana przez Klub Turystyki Trampingowej  ”GLOBTROTER” w Kielcach, ze względu na trudności z załatwieniem przelotu do Egiptu, została podzielona na trzy grupy. Pierwsza, czteroosobowa grupa w składzie: Jacek Rejdak, Jacek Górski, Zygmunt Tylicz oraz ja, wylatywała z portu lotniczego w Warszawie dnia 14 listopada 1988 r. Poniżej udostępniam spisywane «Notatki z podróży».

1988.11.14      poniedziałek Dzień 1

          Godz. 9:10 – pożegnanie z rodziną. Córka Ania, w tajemnicy przed mamą, wsunęła mi do kieszeni paczkę papierosów «Opali». Krystyna (moja małżonka) w ostaniej chwili włożyła mi do plecaka maść «Clotrimazolum» (która okaże się bardzo pomocna w podróży). Rozstanie było smutne, w oczach łzy. Sam byłem pełen obaw. W nocy miałem zły sen – śnił mi się worek, z którego wychodziło mnóstwo robaków. Jaką biedę przyniesie nam los?

          Spod domu Jacka G. wyruszyliśmy polonezem punktualnie o godz. 9:30. Prowadził Robert – szwagier Jacka G. Po drodze zabraliśmy Zygmunta, a następnie podjechaliśmy pod dom Jacka R. Ten zdecydował, że pojedzie do Warszawy swoim wartburgiem, który jego sąsiad później odprowadzi z powrotem. W tej sytuacji Zygmunt przesiadł się do samochodu Jacka R.

          Jacek G. usiadł obok Roberta, ja z tyłu – rozłożyłem się wygodnie. Próbowaliśmy śpiewem zatuszować wzruszenie pożegnaniem i towarzyszące emocje. W połowie drogi za kierownicą zasiadł Jacek G. Jego technika jazdy była zupełnie inna niż Roberta – dynamiczna i nieco szybsza. Średnio jechaliśmy z prędkością około 90 km/h.

          Na lotnisko przyjechaliśmy w południe około godziny 12:40. Mieliśmy jeszcze sporo czasu, więc poszliśmy na górę do restauracji. Jacek G. zamówił nam flaczki wołowe i kawę. Przez okno obserwowaliśmy startujące i lądujące samoloty – udzielała nam się atmosfera podróży lotniczej i swoiste podniecenie.

          Przed drugą godziną przyjechali Jacek R. i Zygmunt T. Wkrótce zapowiedziano nasz lot. Podeszliśmy do pierwszej bariery celnej – lady, przy której ważono bagaże. Okazało się, że nasze torby znacznie przekraczają dopuszczalny limit, czyli 20 kg + 5 kg bagażu podręcznego. Zabrano nam paszporty, a my usunęliśmy się na bok, na koniec kolejki, zmuszeni przeczekać do załatwienia nadwagi naszych bagaży.

          W tym czasie pojawił się Jacek Zboś (wspaniały organizator, dowcipny, imprezowy), który akurat przebywał w Warszawie. Od razu poprawiły się nam humory. Jacek Z. kupił nam po kilka breloczków z „aktami” za 200 zł  (wówczas był to groszowy wydatek). Kolejka była bardzo długa i zaczęliśmy się niepokoić. O godz. 15:30 pani celniczka zapytała, na co czekamy. Wtedy zdecydowaliśmy zapłacić 20 tysięcy złotych. Oficjalnie nadbagaż kosztowałby nas około 80 tysięcy (1 kg nadbagażu kosztował 2450 zł). Zostaliśmy przepuszczeni, choć zwrócono nam uwagę, że zapłacona kwota była zbyt niska. Do środka weszliśmy jako ostatni pasażerowie.

          Odprawa celna przebiegła już formalnie. Przeszliśmy do poczekalni. Jacek G. kupił mi w Baltonie dwulitrową butelkę Johnnie Walkera. Obciążeni jak woły, weszliśmy na pokład samolotu TU-154 – dwa rzędy po trzy miejsca. Usiadłem w środku, z lewej strony miałem Jacka G.

          Po opóźnionym o pół godziny, bardzo łagodnym starcie podano poczęstunek: dwie bułeczki, szynkę, paprykę, ser topiony, masło, kawałek pomidora, musztardę, pieprz, sól oraz sztućce. Do wyboru była herbata lub kawa, a także sok lub piwo. Z Jackiem G. wybraliśmy piwo – było naprawdę pyszne.

          Przez okno podziwialiśmy zachód słońca. Na niebie rozciągała się piękna tęcza kolorów, a poniżej majaczyły ciemne grzbiety chmur.

          W Budapeszcie wylądowaliśmy o godz. 17:25. Po załatwieniu typowych formalności przeszliśmy do ogromnej, bardzo ładnej poczekalni tranzytowej. Do naszej czwórki dołączyła dziewczyna imieniem Beata, również lecąca do Kairu. Przedstawiła się jako studentka języka arabskiego – niedawno odbywała w Egipcie praktykę i wielokrotnie pokonywała trasę Egipt–Polska.

          Zachowaliśmy jednak ostrożność w rozmowach z nią, gdyż szybko zauważyliśmy, że nie podróżuje sama, lecz w towarzystwie młodego chłopaka o identycznym nazwisku. Oboje zachowywali się dość dziwnie – rozmawiali ze sobą tylko od czasu do czasu, i to bardzo dyskretnie, jakby chcieli ukryć znajomość. Był to czas kończącej się komuny w Polsce, powszechnej inwigilacji itp.

          Dla nas Beata okazała się jednak prawdziwą kopalnią wiedzy o Egipcie, więc zarzucaliśmy ją pytaniami. Ostrzegła nas, że kairska służba celna często szczegółowo przeszukuje Polaków, ale przyjęliśmy to z niedowierzaniem.

          Jacek G. zamówi kawę – za dwie zapłacił 100 forintów. Poczekalnia tranzytowa była ogromna i nowoczesna. Szczególnie spodobały nam się toalety – automatycznie spłukiwane pisuary, czystość i schludność zrobiły na mnie duże wrażenie. Wtedy było to dla mnie coś nowego.

          O godz. 21:50 nastąpił odlot do Kairu. Samolot – również TU-154. Tym razem miałem miejsce trzecie od przejścia, po drugiej stronie siedział Jacek G. Bardzo skarżył się na ból głowy, a moje tabletki na tę dolegliwość zostały w plecaku, więc nie mogłem mu pomóc. Po zjedzeniu posiłku (wędlina gorsza niż polska) i wypiciu piwa Jacek G. zamówił sobie dwa kieliszki koniaku „na zbicie bólu głowy”.

          Zamknąłem oczy i zapadłem w krótką drzemkę.