Polemika nad krytyką Marka Główczyka

          Sobory chrześcijańskie od wieków stanowią klucz do zrozumienia dynamiki, w jakiej rozwijała się doktryna Kościoła. Właśnie do jednego z nich, Soboru Konstantynopolitańskiego II z 553 roku, odwołuje się Marek Główczyk, formułując śmiałą tezę. Twierdzi on, że wówczas „usunięto Trzyksiąg Orygenesa”, a wraz z tym gestem „brak wiary w reinkarnację stał się dogmatem Kościoła”. Sugeruje także polityczną intrygę cesarza Justyniana, który rzekomo wywarł presję na ojców soborowych, aby podporządkować sobie i Kościół, i państwo. Brzmi to efektownie — niestety jednak pozostaje w sprzeczności z faktami historycznymi.

          Już pierwszy element cytowanej wypowiedzi budzi wątpliwości. W historii teologii nie istnieje coś takiego jak „Trzyksiąg Orygenesa”. Trudno więc mówić o jego „usunięciu”. Najprawdopodobniej Główczyk połączył kilka odrębnych tradycji, myląc legendarny „Trzyksiąg” z zupełnie innym przedmiotem obrad: tzw. Trzema Rozdziałami. Te jednak nie miały nic wspólnego z Orygenesem ani z jego poglądami. Dotyczyły Teodora z Mopsuestii, wybranych pism Teodoreta z Cyru oraz listu Iby z Edessy — trzech postaci i tekstów powiązanych ze sporem chrystologicznym, nie zaś z orygenizmem. Debata soborowa była więc zakorzeniona w napięciu między nestorianizmem a monofizytyzmem, a nie w jakiejkolwiek dyskusji o preegzystencji dusz czy reinkarnacji.

          Pojawia się zatem pytanie: czy Sobór Konstantynopolitański II rzeczywiście potępił Orygenesa? Tutaj historia okazuje się jeszcze bardziej złożona. Zachowane źródła mówią o anatemach przeciw Orygenesowi i orygenistom, ale nie dają pewności, iż zostały one formalnie przyjęte przez Sobór. Wielu badaczy skłania się ku temu, że były to raczej wcześniejsze rozporządzenia cesarskie — edykt Justyniana z 543 roku — które dopiero później w tradycji połączono z Soborem. W rzeczywistości Orygenizm nie był głównym tematem obrad, a jego potępienie, jeśli w ogóle je uznać, miało charakter marginalny i dotyczyło tylko niektórych spekulatywnych elementów jego myśli.

          Co więcej, nawet owe anatemy nie odrzucały całej twórczości Orygenesa. Skupiały się na kilku wątkach: idei preegzystencji dusz, koncepcji apokatastazy oraz niektórych wizjach kosmologicznych. Reszta jego dorobku pozostawała żywa w tradycji chrześcijańskiej. Orygenes był czytany, cytowany i komentowany przez stulecia. Najważniejsze jego dzieło, Peri Archon („O zasadach”), przetrwało w łacińskiej adaptacji Rufina i było jednym z fundamentów wczesnochrześcijańskiej refleksji teologicznej.

          W tym świetle twierdzenie, jakoby Sobór z 553 roku „ustanowił brak wiary w reinkarnację jako dogmat Kościoła”, okazuje się całkowicie bezpodstawne. Chrześcijaństwo od samego początku, od czasów apostolskich, wyznawało wiarę w zmartwychwstanie, nie zaś w reinkarnację. Nie było więc potrzeby, by dopiero w VI wieku cokolwiek „ustanawiać”. Marek Główczyk zdaje się tu zlewać dwa różne pojęcia: preegzystencję dusz — pewną koncepcję metafizyczną, którą faktycznie rozważał Orygenes — oraz reinkarnację, czyli wędrówkę dusz w sensie religii indyjskich. To zaś prowadzi do anachronicznej i uproszczonej narracji, w której Sobór jawi się jako narzędzie politycznych manipulacji, a pierwotna doktryna chrześcijańska — jako ofiara cesarskiego despotyzmu.

          W rzeczywistości mamy tu do czynienia z mitem, który funkcjonuje od XIX wieku w kręgach ezoterycznych i spirytystycznych. Mit ten wielokrotnie powtarzano, nieraz w dobrej wierze, lecz pozostaje on niezgodny z dokumentami Soboru oraz z ustaleniami historiografii. Oskarżenie Kościoła o manipulację w tej kwestii opiera się zatem na błędnych przesłankach, nieistniejącej terminologii i myleniu różnych problemów teologicznych, a w efekcie — prowadzi do fałszywego obrazu dziejów doktryny.

          Wypowiedź Marka Główczyka, zamiast odnosić się do rzeczywistych wydarzeń historycznych, zdaje się rekonstruować popularną, ale nieudokumentowaną opowieść. W takich przypadkach warto wracać do źródeł — nie po to, by bronić jakiejś instytucji, lecz po to, by chronić samą prawdę przed zniekształceniem.

Kwarki i elementarny ładunek

          Wracam do mojego ulubionego tematu – kwarków. Ich odkrycie nie nastąpiło bezpośrednio, lecz pośrednio, poprzez analizę wyników eksperymentów. Zanim naukowcy potwierdzili ich istnienie, przypuszczano, że cząstki takie jak protony, neutrony czy mezony muszą mieć strukturę wewnętrzną i składać się z bardziej podstawowych elementów. Świat fizyki cząstek elementarnych już wtedy domagał się głębszego wyjaśnienia – pewne zjawiska związane z zachowaniem hadronów nie dawały się zrozumieć w ramach dotychczasowych teorii.

          Przełom przyniósł eksperyment przeprowadzony w latach 1968–1969 w ośrodku Stanford Linear Accelerator Center (SLAC) przez zespół fizyków kierowany przez Jerome’a Friedmana, Henry’ego Kendalla i Richarda Taylora. Podczas bombardowania protonów i neutronów elektronami o bardzo wysokiej energii zaobserwowano, że cząstki te rozpraszają się tak, jakby nie były jednorodnymi kulami, lecz zawierały w swej strukturze mniejsze, bardziej złożone elementy. Wyniki okazały się nie do pogodzenia z modelem „niepodzielnych” protonów i neutronów – w ich wnętrzu wyraźnie coś się poruszało.

          Nie istniał jednak żaden sposób bezpośredniej wizualizacji tego zjawiska – struktura była zbyt mała, by można ją było zobaczyć. Wówczas Murray Gell-Mann oraz niezależnie od niego George Zweig zaproponowali czysto teoretyczną hipotezę: proton i inne hadrony mogą składać się z jeszcze mniejszych obiektów. Te hipotetyczne cząstki nazwano kwarkami. Samo słowo „quark” Gell-Mann zaczerpnął z powieści Finneganów tren Jamesa Joyce’a – pozornie przypadkowy dźwięk stał się nazwą fundamentalnego składnika materii.

          Jednym z kluczowych problemów, które trzeba było rozwiązać, był rozkład ładunku elektrycznego w takich obiektach. Uczeni opracowali model, według którego proton zbudowany jest z trzech kwarków: dwóch górnych (up) o ładunku +2/3 oraz jednego dolnego (down) o ładunku –1/3. Suma tych ułamkowych wartości daje +1, czyli dokładnie tyle, ile wynosi ładunek protonu. W przypadku neutronu mamy odwrotną kombinację – dwa kwarki down i jeden up. Ich ładunki: (–1/3) + (–1/3) + (+2/3) sumują się do zera, co wyjaśnia elektryczną obojętność neutronu.

          Na pierwszy rzut oka pomysł wydawał się śmiały, wręcz kontrowersyjny – jak bowiem cząstki o ułamkowych ładunkach mogłyby tworzyć stabilne struktury? Odpowiedzią okazała się właściwość zwana „uwięzieniem kwarków”. Kwarki nigdy nie występują samodzielnie: są trwale związane w strukturze hadronów, a siła, która je łączy – tzw. silna interakcja – rośnie wraz z próbą ich rozdzielenia. Dlatego nigdy nie udało się zaobserwować pojedynczego kwarka w naturze. Paradoksalnie: im mocniej próbujemy je od siebie oddzielić, tym silniej się ze sobą wiążą.

          Tak powstała teoria, która okazała się niezwykle spójna i elegancka. Pozwoliła wyjaśnić własności wielu znanych cząstek elementarnych oraz przewidzieć istnienie nowych. Trudno uwierzyć, że hipoteza oparta wyłącznie na analizie pośrednich danych zyskała tak ogromną wiarygodność – i to bez żadnego „zdjęcia” czy bezpośredniego dowodu wizualnego. A jednak działa.

          Model kwarkowy stał się od tamtej pory jednym z filarów współczesnej fizyki cząstek. Dziś wiemy o istnieniu sześciu rodzajów (tzw. „zapachów”) kwarków: up, down, charm, strange, top i bottom. Każdy z nich odgrywa swoją rolę w kosmicznej układance, której pełnego obrazu wciąż nie znamy. Zaglądając w głąb materii, odkrywamy światy coraz bardziej zaskakujące – światy, w których rzeczywistość okazuje się bardziej złożona, niż moglibyśmy sobie wyobrazić.

          Dla mnie cała ta historia brzmi jak opowieść przygodowa. Czuję ten sam dreszcz emocji, jaki towarzyszył mi, gdy jako nauczyciel fizyki opowiadałem uczniom, w jaki sposób R. A. Millikan wyznaczył ładunek elementarny (e). Posłużył się przy tym metodą niezwykle pomysłową.

          Eksperyment Millikana z kroplami oleju – zaprojektowany na początku XX wieku – to jeden z najważniejszych momentów w historii fizyki doświadczalnej. Wiedziano już wówczas, że prąd elektryczny przenoszą elektrony, ale wartość ich ładunku pozostawała nieznana. Joseph John Thomson odkrył elektron w 1897 r. i wyznaczył stosunek ładunku do masy (e/m). Brakowało jednak niezależnego pomiaru samego ładunku (e).

          W 1911 r. Robert Andrews Millikan (Amerykański fizyk) opracował eksperyment, w którym rozpylone krople oleju umieszczał między dwiema płytkami kondensatora i obserwował je przez mikroskop. Krople mogły spadać pod wpływem grawitacji lub unosić się, jeśli działano na nie odpowiednio dobranym polem elektrycznym. W stanie równowagi siła ciężkości (Fg = mg) równoważyła się z siłą elektrostatyczną (Fe = qE). Najpierw Millikan mierzył prędkość opadania kropli bez pola elektrycznego, co pozwalało wyznaczyć jej rozmiar z prawa Stokesa. Następnie regulował pole elektryczne tak, aby kropla zatrzymała się w miejscu. Używał zależności:

qE = mg → q = mg / E

          Powtarzając pomiary dla wielu kropli, Millikan zauważył, że otrzymywane wartości ładunku są zawsze wielokrotnościami pewnej najmniejszej liczby – ładunku elementarnego e. Jego pomiar okazał się tak precyzyjny, że pozwolił również wyznaczyć masę elektronu. Za to osiągnięcie otrzymał Nagrodę Nobla w 1923 r.

          Nasuwają się tu pewne refleksje: w przypadku kwarków i całego Modelu Standardowego nauka w ogromnej mierze opiera się na modelach i konstrukcjach teoretycznych, które – choć niezwykle skuteczne – pozostają konceptualne. Zawsze istnieje możliwość, że nowe odkrycia lub eksperymenty zmienią nasze rozumienie rzeczywistości. I właśnie w tym tkwi piękno nauki: jest procesem nieustannego zbliżania się do prawdy, a nie jej ostatecznym posiadaniem.