Polemika z tezami Pana Marka Główczyka cd.

          Pan Marek Główczyk w 27.11.2025 mapisał: “Studiując uważnie Biblię, można połączyć wątki Starego i Nowego Testamentu i odkryć, że prorok Jan Chrzciciel, któremu Herod ściął głowę, 850 lat wcześniej był inkarnacją proroka Eliasza ( Mat. 17/12 ) i to on właśnie kazał ściąć głowy 450 samozwańczym kapłanom bożka Baala. Kosmiczne Prawo Karmy wystawiło po 850 latach Eliaszowi rachunek. A więc nie tylko Reinkarnacja, lecz także Prawo Karmy uważny badacz może odnaleźć w Biblii.

          Pan Marek Główczyk sugeruje zatem, że Jan Chrzciciel był „inkarnacją Eliasza” na podstawie Mt 17,12. Jest to jednak oczywista nadinterpretacja. W innym miejscu Pismo Święte wyjaśnia, że Jan przyszedł „w duchu i mocy Eliasza” (Łk 1,17). Oznacza to kontynuację misji prorockiej, a nie tożsamość osobową. Sam Jan Chrzciciel jednoznacznie zaprzecza, jakoby był Eliaszem w sensie dosłownym czy reinkarnacyjnym (J 1,21). Tradycja chrześcijańska — zarówno katolicka, jak i protestancka — również stanowczo odrzuca rozumienie tego tekstu jako poparcia dla reinkarnacji.

          Reinkarnacja i Prawo Karmy nie występują w Biblii. Są to pojęcia pochodzące z systemów religijnych Indii: hinduizmu, buddyzmu i dżinizmu. Chrześcijaństwo opiera się na koncepcji jednego życia, śmierci i zmartwychwstania, a nie nieustannych cykli wcieleń. List do Hebrajczyków stwierdza jednoznacznie: „Postanowione ludziom raz umrzeć, a potem sąd” (Hbr 9,27). Ten werset zawsze stanowił fundament chrześcijańskiej krytyki idei reinkarnacji.

          Zestawianie zabicia przez Eliasza kapłanów Baala (1 Krl 18) ze ścięciem Jana Chrzciciela przez Heroda jest niefortunne i całkowicie nieuprawnione. Pismo Święte nie wskazuje żadnego związku przyczynowego między tymi wydarzeniami; nie istnieje też w tradycji żydowskiej ani chrześcijańskiej nauka o „karmicznej odpłacie”. Nawet jeśli Biblia mówi, że Jan jest Eliaszem w sensie duchowym, nie wynika z tego automatycznie żadna koncepcja karmy. Przeciwnie — aby dojść do takiej konkluzji, trzeba dokonać skoku logicznego, importując do Biblii idee spoza jej świata teologicznego.

          Autor miesza i manipuluje pojęciami: zestawia figury typologiczne (Eliasz jako zapowiedź Jana), terminy ezoteryczne (karma, inkarnacja) oraz dosłowne odczytywanie symbolicznego języka Biblii. Taka strategia prowadzi do błędnych wniosków i pozoru spójności, podczas gdy argumentacja nie odpowiada zasadom zdrowej egzegezy biblijnej ani metodologii historii religii.

          Po analizie tekstu pana Marka nasuwa mi się pytanie o motywację autora w formułowaniu tak daleko idących i wewnętrznie sprzecznych hipotez. Czemu mają one służyć? Sam nieraz zgłaszam krytyczne uwagi pod adresem Biblii, ale czynię to w trosce o prawdę historyczną — zadaję pytania, aby lepiej zrozumieć kontekst, sens i intencje tekstu. Tymczasem próby „dowalenia” doktrynie chrześcijańskiej poprzez naciągane interpretacje nie świadczą o kompetencji autora, a ich publiczne rozpowszechnianie jedynie szkodzi debacie.

          Chrześcijaństwo przedstawia wizję Bożego ładu, opowiada o relacji między Stwórcą a człowiekiem — istotą rozumną, poszukującą sensu i prawdy. A prawda wymaga ciszy, skupienia i pokory wobec Bożego Majestatu, nie spektakularnych i egzotycznych konstrukcji doktrynalnych, które nie mają zakorzenienia ani w Biblii, ani w tradycji.

Właściwości kwarków

          Kwarki są elementarnymi składnikami materii — według współczesnej fizyki nie mają wewnętrznej struktury. Tworzą hadrony, które dzielą się na:

bariony (np. protony i neutrony – zbudowane z trzech kwarków),

mezony (zbudowane z pary: kwark + antykwark).

          W eksperymentach wykryto szereg ich niezwykłych właściwości, trudnych do wyobrażenia dla przeciętnego człowieka. Między kwarkami działają silne oddziaływania, opisywane przez teorię chromodynamiki kwantowej (QCD, Quantum Chromodynamics). W QCD kwarki oddziałują ze sobą poprzez wymianę gluonów — bozonów pośredniczących, podobnie jak foton przenosi oddziaływanie elektromagnetyczne. W przeciwieństwie jednak do fotonu, który jest elektrycznie neutralny, gluony niosą tzw. ładunek kolorowy i mogą oddziaływać także między sobą.

Gluony to cząstki elementarne:

 bezmasowe,

 pozbawione ładunku elektrycznego,

 posiadające ładunek kolorowy (istnieje 8 niezależnych gluonów),

 o spinie równym 1.

Są nośnikami oddziaływania silnego i „sklejają” kwarki wewnątrz hadronów. Podobnie jak:

foton przenosi oddziaływanie elektromagnetyczne,

bozony W i Z przenoszą oddziaływanie słabe,

tak gluony przenoszą oddziaływanie silne.

Gluony mogą zmieniać kolor kwarków — przenoszą kombinacje typu „czerwony–anty–zielony”. Dzięki temu oddziaływanie silne jest bardzo złożone.

Kolory kwarków i bezbarwność

W QCD zamiast ładunku elektrycznego występuje ładunek kolorowy. Kwarki mogą mieć trzy „kolory”:

czerwony,

zielony,

niebieski.

Nie są to kolory w sensie optycznym — to tylko oznaczenia matematyczne.

Zasada bezbarwności mówi, że wszystkie obserwowalne cząstki muszą być kolorowo neutralne:

proton = czerwony + zielony + niebieski → bezbarwny,

mezon = kolor + antykolor → bezbarwny.

W teorii istnieje 9 kombinacji kolor–antykolor, lecz jedna z nich jest neutralna, więc pozostaje 8 gluonów. Wynika to z matematycznej struktury grupy SU(3).

Zachowanie kwarków i gluonów

Kwarków i gluonów nie da się wydzielić osobno — zawsze są uwięzione w bezbarwnych cząstkach (hadronach). Wewnątrz protonu trzy kwarki (dwa górne i jeden dolny) stale wymieniają gluony, które mogą również tworzyć pary kwark–antykwark (tzw. morze kwarkowe).

To właśnie energia wewnętrznych oddziaływań stanowi większość masy protonu — masa samych kwarków jest znacznie mniejsza.

Dwa poziomy siły silnej

1. Oddziaływanie między kwarkami

    właściwa siła silna,

    przenoszona przez gluony,

    bardzo silna, o bardzo krótkim zasięgu (~10⁻¹⁵ m).

2. Oddziaływanie między hadronami (jądrowe)

    pozostałość siły silnej,

    wynika z wymiany mezonów (głównie pionów),

    znacznie słabsze od oddziaływania między kwarkami,

    ale silniejsze niż oddziaływanie elektromagnetyczne na tych skalach.

Istnieje również asymptotyczna swoboda: im bliżej siebie są kwarki, tym słabiej oddziałują; im dalej — tym silniej (odwrotnie niż w elektromagnetyzmie).

Masa a energia wiązania

Mogłoby się wydawać, że masa cząstki jest sumą mas jej kwarków, lecz to nieprawda. Brakująca masa pochodzi z energii wiązania kwarków i gluonów — jest to tzw. defekt masy, zgodny z równaniem Einsteina E = mc².

Bozony

Bozony to cząstki elementarne o spinie całkowitym (0, 1, 2 …), w przeciwieństwie do fermionów, które mają spin połówkowy.

Cechy bozonów:

1. Podlegają statystyce Bosego–Einsteina — mogą zajmować ten sam stan kwantowy (np. kondensat Bosego–Einsteina).

2. Wiele bozonów jest nośnikami oddziaływań:

    foton – elektromagnetyzm,

    gluony – oddziaływanie silne,

    bozony W i Z – oddziaływanie słabe,

    hipotetyczny grawiton – grawitacja.

    oraz bozon Higgsa, odpowiedzialny za nadawanie masy cząstkom.

Polemika nad krytyką Marka Główczyka

          Sobory chrześcijańskie od wieków stanowią klucz do zrozumienia dynamiki, w jakiej rozwijała się doktryna Kościoła. Właśnie do jednego z nich, Soboru Konstantynopolitańskiego II z 553 roku, odwołuje się Marek Główczyk, formułując śmiałą tezę. Twierdzi on, że wówczas „usunięto Trzyksiąg Orygenesa”, a wraz z tym gestem „brak wiary w reinkarnację stał się dogmatem Kościoła”. Sugeruje także polityczną intrygę cesarza Justyniana, który rzekomo wywarł presję na ojców soborowych, aby podporządkować sobie i Kościół, i państwo. Brzmi to efektownie — niestety jednak pozostaje w sprzeczności z faktami historycznymi.

          Już pierwszy element cytowanej wypowiedzi budzi wątpliwości. W historii teologii nie istnieje coś takiego jak „Trzyksiąg Orygenesa”. Trudno więc mówić o jego „usunięciu”. Najprawdopodobniej Główczyk połączył kilka odrębnych tradycji, myląc legendarny „Trzyksiąg” z zupełnie innym przedmiotem obrad: tzw. Trzema Rozdziałami. Te jednak nie miały nic wspólnego z Orygenesem ani z jego poglądami. Dotyczyły Teodora z Mopsuestii, wybranych pism Teodoreta z Cyru oraz listu Iby z Edessy — trzech postaci i tekstów powiązanych ze sporem chrystologicznym, nie zaś z orygenizmem. Debata soborowa była więc zakorzeniona w napięciu między nestorianizmem a monofizytyzmem, a nie w jakiejkolwiek dyskusji o preegzystencji dusz czy reinkarnacji.

          Pojawia się zatem pytanie: czy Sobór Konstantynopolitański II rzeczywiście potępił Orygenesa? Tutaj historia okazuje się jeszcze bardziej złożona. Zachowane źródła mówią o anatemach przeciw Orygenesowi i orygenistom, ale nie dają pewności, iż zostały one formalnie przyjęte przez Sobór. Wielu badaczy skłania się ku temu, że były to raczej wcześniejsze rozporządzenia cesarskie — edykt Justyniana z 543 roku — które dopiero później w tradycji połączono z Soborem. W rzeczywistości Orygenizm nie był głównym tematem obrad, a jego potępienie, jeśli w ogóle je uznać, miało charakter marginalny i dotyczyło tylko niektórych spekulatywnych elementów jego myśli.

          Co więcej, nawet owe anatemy nie odrzucały całej twórczości Orygenesa. Skupiały się na kilku wątkach: idei preegzystencji dusz, koncepcji apokatastazy oraz niektórych wizjach kosmologicznych. Reszta jego dorobku pozostawała żywa w tradycji chrześcijańskiej. Orygenes był czytany, cytowany i komentowany przez stulecia. Najważniejsze jego dzieło, Peri Archon („O zasadach”), przetrwało w łacińskiej adaptacji Rufina i było jednym z fundamentów wczesnochrześcijańskiej refleksji teologicznej.

          W tym świetle twierdzenie, jakoby Sobór z 553 roku „ustanowił brak wiary w reinkarnację jako dogmat Kościoła”, okazuje się całkowicie bezpodstawne. Chrześcijaństwo od samego początku, od czasów apostolskich, wyznawało wiarę w zmartwychwstanie, nie zaś w reinkarnację. Nie było więc potrzeby, by dopiero w VI wieku cokolwiek „ustanawiać”. Marek Główczyk zdaje się tu zlewać dwa różne pojęcia: preegzystencję dusz — pewną koncepcję metafizyczną, którą faktycznie rozważał Orygenes — oraz reinkarnację, czyli wędrówkę dusz w sensie religii indyjskich. To zaś prowadzi do anachronicznej i uproszczonej narracji, w której Sobór jawi się jako narzędzie politycznych manipulacji, a pierwotna doktryna chrześcijańska — jako ofiara cesarskiego despotyzmu.

          W rzeczywistości mamy tu do czynienia z mitem, który funkcjonuje od XIX wieku w kręgach ezoterycznych i spirytystycznych. Mit ten wielokrotnie powtarzano, nieraz w dobrej wierze, lecz pozostaje on niezgodny z dokumentami Soboru oraz z ustaleniami historiografii. Oskarżenie Kościoła o manipulację w tej kwestii opiera się zatem na błędnych przesłankach, nieistniejącej terminologii i myleniu różnych problemów teologicznych, a w efekcie — prowadzi do fałszywego obrazu dziejów doktryny.

          Wypowiedź Marka Główczyka, zamiast odnosić się do rzeczywistych wydarzeń historycznych, zdaje się rekonstruować popularną, ale nieudokumentowaną opowieść. W takich przypadkach warto wracać do źródeł — nie po to, by bronić jakiejś instytucji, lecz po to, by chronić samą prawdę przed zniekształceniem.

Kwarki i elementarny ładunek

          Wracam do mojego ulubionego tematu – kwarków. Ich odkrycie nie nastąpiło bezpośrednio, lecz pośrednio, poprzez analizę wyników eksperymentów. Zanim naukowcy potwierdzili ich istnienie, przypuszczano, że cząstki takie jak protony, neutrony czy mezony muszą mieć strukturę wewnętrzną i składać się z bardziej podstawowych elementów. Świat fizyki cząstek elementarnych już wtedy domagał się głębszego wyjaśnienia – pewne zjawiska związane z zachowaniem hadronów nie dawały się zrozumieć w ramach dotychczasowych teorii.

          Przełom przyniósł eksperyment przeprowadzony w latach 1968–1969 w ośrodku Stanford Linear Accelerator Center (SLAC) przez zespół fizyków kierowany przez Jerome’a Friedmana, Henry’ego Kendalla i Richarda Taylora. Podczas bombardowania protonów i neutronów elektronami o bardzo wysokiej energii zaobserwowano, że cząstki te rozpraszają się tak, jakby nie były jednorodnymi kulami, lecz zawierały w swej strukturze mniejsze, bardziej złożone elementy. Wyniki okazały się nie do pogodzenia z modelem „niepodzielnych” protonów i neutronów – w ich wnętrzu wyraźnie coś się poruszało.

          Nie istniał jednak żaden sposób bezpośredniej wizualizacji tego zjawiska – struktura była zbyt mała, by można ją było zobaczyć. Wówczas Murray Gell-Mann oraz niezależnie od niego George Zweig zaproponowali czysto teoretyczną hipotezę: proton i inne hadrony mogą składać się z jeszcze mniejszych obiektów. Te hipotetyczne cząstki nazwano kwarkami. Samo słowo „quark” Gell-Mann zaczerpnął z powieści Finneganów tren Jamesa Joyce’a – pozornie przypadkowy dźwięk stał się nazwą fundamentalnego składnika materii.

          Jednym z kluczowych problemów, które trzeba było rozwiązać, był rozkład ładunku elektrycznego w takich obiektach. Uczeni opracowali model, według którego proton zbudowany jest z trzech kwarków: dwóch górnych (up) o ładunku +2/3 oraz jednego dolnego (down) o ładunku –1/3. Suma tych ułamkowych wartości daje +1, czyli dokładnie tyle, ile wynosi ładunek protonu. W przypadku neutronu mamy odwrotną kombinację – dwa kwarki down i jeden up. Ich ładunki: (–1/3) + (–1/3) + (+2/3) sumują się do zera, co wyjaśnia elektryczną obojętność neutronu.

          Na pierwszy rzut oka pomysł wydawał się śmiały, wręcz kontrowersyjny – jak bowiem cząstki o ułamkowych ładunkach mogłyby tworzyć stabilne struktury? Odpowiedzią okazała się właściwość zwana „uwięzieniem kwarków”. Kwarki nigdy nie występują samodzielnie: są trwale związane w strukturze hadronów, a siła, która je łączy – tzw. silna interakcja – rośnie wraz z próbą ich rozdzielenia. Dlatego nigdy nie udało się zaobserwować pojedynczego kwarka w naturze. Paradoksalnie: im mocniej próbujemy je od siebie oddzielić, tym silniej się ze sobą wiążą.

          Tak powstała teoria, która okazała się niezwykle spójna i elegancka. Pozwoliła wyjaśnić własności wielu znanych cząstek elementarnych oraz przewidzieć istnienie nowych. Trudno uwierzyć, że hipoteza oparta wyłącznie na analizie pośrednich danych zyskała tak ogromną wiarygodność – i to bez żadnego „zdjęcia” czy bezpośredniego dowodu wizualnego. A jednak działa.

          Model kwarkowy stał się od tamtej pory jednym z filarów współczesnej fizyki cząstek. Dziś wiemy o istnieniu sześciu rodzajów (tzw. „zapachów”) kwarków: up, down, charm, strange, top i bottom. Każdy z nich odgrywa swoją rolę w kosmicznej układance, której pełnego obrazu wciąż nie znamy. Zaglądając w głąb materii, odkrywamy światy coraz bardziej zaskakujące – światy, w których rzeczywistość okazuje się bardziej złożona, niż moglibyśmy sobie wyobrazić.

          Dla mnie cała ta historia brzmi jak opowieść przygodowa. Czuję ten sam dreszcz emocji, jaki towarzyszył mi, gdy jako nauczyciel fizyki opowiadałem uczniom, w jaki sposób R. A. Millikan wyznaczył ładunek elementarny (e). Posłużył się przy tym metodą niezwykle pomysłową.

          Eksperyment Millikana z kroplami oleju – zaprojektowany na początku XX wieku – to jeden z najważniejszych momentów w historii fizyki doświadczalnej. Wiedziano już wówczas, że prąd elektryczny przenoszą elektrony, ale wartość ich ładunku pozostawała nieznana. Joseph John Thomson odkrył elektron w 1897 r. i wyznaczył stosunek ładunku do masy (e/m). Brakowało jednak niezależnego pomiaru samego ładunku (e).

          W 1911 r. Robert Andrews Millikan (Amerykański fizyk) opracował eksperyment, w którym rozpylone krople oleju umieszczał między dwiema płytkami kondensatora i obserwował je przez mikroskop. Krople mogły spadać pod wpływem grawitacji lub unosić się, jeśli działano na nie odpowiednio dobranym polem elektrycznym. W stanie równowagi siła ciężkości (Fg = mg) równoważyła się z siłą elektrostatyczną (Fe = qE). Najpierw Millikan mierzył prędkość opadania kropli bez pola elektrycznego, co pozwalało wyznaczyć jej rozmiar z prawa Stokesa. Następnie regulował pole elektryczne tak, aby kropla zatrzymała się w miejscu. Używał zależności:

qE = mg → q = mg / E

          Powtarzając pomiary dla wielu kropli, Millikan zauważył, że otrzymywane wartości ładunku są zawsze wielokrotnościami pewnej najmniejszej liczby – ładunku elementarnego e. Jego pomiar okazał się tak precyzyjny, że pozwolił również wyznaczyć masę elektronu. Za to osiągnięcie otrzymał Nagrodę Nobla w 1923 r.

          Nasuwają się tu pewne refleksje: w przypadku kwarków i całego Modelu Standardowego nauka w ogromnej mierze opiera się na modelach i konstrukcjach teoretycznych, które – choć niezwykle skuteczne – pozostają konceptualne. Zawsze istnieje możliwość, że nowe odkrycia lub eksperymenty zmienią nasze rozumienie rzeczywistości. I właśnie w tym tkwi piękno nauki: jest procesem nieustannego zbliżania się do prawdy, a nie jej ostatecznym posiadaniem.

Wieczność zagwarantowana

          W życiu człowiek przyzwyczaja się do pewnych zjawisk i traktuje jako coś naturalnego. Odstępstwa są traktowane z pewnym niedowierzaniem. Tymczasem musimy zmienić zakodowane w nas poglądy, bo rzeczywistość jest inna, bogatsza. Np. jesteśmy przyzwyczajeni, że każde ciało poruszające, po czasie, zatrzymuje się. Tak, bo natrafia na tarcie, opór. Tymczasem w kosmosie nie ma tarcia, a opór ze zderzeń z przypadkowymi cząstkami prawie zerowy. Pierwsze prawo dynamiki mówi, że ciało na którego nie działają siły niezrównoważone jest w ruchu wiecznym. Dzisiaj odbieramy fale elektromagnetyczne, które mają swój  żywot miliardy lat. W pierwszym odruchu pojawia się pytanie, dlaczego nie rozproszyły się i zaniknęły. Z tego samego powodu. Nie ma przeszkód, które by je osłabiały.  Te dwa przykłady pouczają i przybliżają nam pojęcie wieczności. Jest ono wpisane w dzieło stworzenia.

Na dodatek nauka mówi, że energię nie można unicestwić (nawet anihilacją), a tylko można ją przetwarzać. Wniosek, energia jest również wieczna. Stwórca tchnął swoją moc w postaci energii. Tym samym zagwarantował jej wieczność. Stwórca nie powołał człowieka do istnienia, aby czasowo się nim nacieszył, ale nadał mu wieczność istnienia (per se in hoc) .

            To, że kiedyś wszystko przemieni się w energię promienistą oznacza koniec koncepcji obecnej rzeczywistości ale nie kończy istnienia ludzi. Bowiem z istnieniem istot inteligentnych wiąże się integralnie ich świadomość. Ona ma w sobie rozeznanie własnego istnienia i bytowania niezależnie od tego czy w przyszłości fizycznie nie będziemy częścią  niebiańskiego światła – będąc w Nim. Dobrą wiadomością dla ludzi podłych, jest, że ich tak samo obejmie zbawienie (apokatastaza) jak innych ludzi. Czy poniosą z tym pewne koszty (oczyszczenia) – zobaczymy.

             Odczytane przekazy (sny, natchnienia) ze świata nadprzyrodzonego są skąpe. Może wynika to z tego, że w tej rzeczywistości wszelkie zjawiska nadprzyrodzone są nie do zrozumienia przez człowieka. To podpowiada, że tam panują zupełnie inne zasady istnienia. To co wiemy, to nie ma przestrzeni tylko są stany. Komunikacja między duszami odbywa się natychmiastowo i może obejmować wiele źródeł jednocześnie. Można się domyślać, że ta inność z naszej rzeczywistości jest mało zrozumiała, a nawet irytująca. No i nie można się dziwić, że jest za zasłoną ludzkich percepcji.

            Przekraczając próg śmierci, wchodząc w świat nadprzyrodzony będzie musieli przestawić się na inne reguły egzystencji. To świadczy, że prawa rządzące w obecnej rzeczywistości to jeden z wariantów zamysłów Stwórcy.

            Mam wrażenie, że cała zdobyta wiedza w życiu ziemskim będzie reliktem historii. Czy to zachęca do pójścia w zaświaty. Nie koniecznie.

            Cieszmy się życiem, którego obecnie doświadczamy, bo przyszłość nie może być tak różowa jakby się nam mogło wydawać.

Stała Hubble’a kluczowym dowodem

          Stała Hubble’a to 66.6 (km/s)/Mpc. Ostatnio wyliczoną ją w 2023 roku. anlizują soczewkowania grawitacyjne gwiazdy supernowej REfsdala. (1 Mpc (megaparsek) = ok. 3,26 miliona lat świetlnych = 3,09 × 10²² m).

          Stała ta pochodzi z prawa Hubble’a–Lemaitre’a określające v prędkość ucieczki galaktyk i z prostego wzoru:    v = H * r    gdzie

H – stała Hubble’a,

r  – odległość od naszej galaktyki (obserwatora)

          Stała Hubble’a opisuje tempo rozszerzania się Wszechświata w funkcji czasu. Za jednostkę przyjęto liczbę kilometrów, o jaką zwiększa się jeden megaparsek w ciągu jednej sekundy [(km/s)/Mpc]. Pozwala w dużym przybliżeniu oszacować wiek Wszechświata, przy założeniu modelu Friedmana-Lemaître’a jako modelu kosmologicznego

          Prawo Hubble’a dowodzi, że Wszechświat się rozszerza. Mówi ono: ” im dalej od nas znajduje się galaktyka, tym szybciej się od nas oddala”. Zależność liniowa między prędkością a odległością (odkryta przez Edwina Hubble’a w 1929 roku) oznacza, że  wszystkie obieky kosmiczne (galaktyki) oddalają się od siebie. Nie istnieje żadne „centrum” tego ruchu — to sama przestrzeń ulega rozszerzaniu. Zjawisko rozszerzania się Wszechświata w pewnym stopniu ogranicza częstotliwość kolizji między obiektami kosmicznymi, jednak mimo to takie zdarzenia wciąż mają miejsce. Skąd biorą się te kolizje? W kosmosie wynikają głównie z lokalnych oddziaływań grawitacyjnych. Choć przestrzeń jako całość się rozszerza, w obrębie galaktyk i gromad galaktyk grawitacja jest na tyle silna, że może przezwyciężyć to rozszerzanie, prowadząc do zderzeń, zlewań i innych dynamicznych procesów. Wszechświat kiedyś był mniejszy i gęstszy, co stanowi dowód na teorię Wielkiego Wybuchu. Zjawisko to wspiera model ewolucyjny Wszechświata – czyli hipotezę, że powstał on z jednego punktu Wielkiego Wybuchu.

          Ta osobliwość stanowi stały temat dociekań uczonych, ponieważ wciąż brakuje pełnego zrozumienia — trudno nawet wyobrazić sobie, jak właściwie przebiegł sam początek wszystkiego. Przy tej okazji często pojawia się pytanie: co istniało przed tą chwilą? Odpowiedź, że „nic”, poza Stwórcą, nie zawsze satysfakcjonuje pytających. Brak jednoznacznych i rzetelnych wyjaśnień sprawia, że powstają różne, często niezwykłe modele i hipotezy dotyczące początków Wszechświata. Każdy badacz ma własną wizję i sposób interpretacji tego zagadnienia — jedni skupiają się na fizyce kwantowej, inni odwołują się do filozofii lub teologii.

       Odpowiedź można też odczytać ze słów Ewangelii św. Jana: “Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo” (J 1,1).  Stwórca jest tym «Słowem» który użył znaczenia słów: «pragnienie», «wola» i powołał Świat do istnienia. Tym samym przekazał, że mając pragnienie i wolę można uczynić rzeczy wielkie “Niech się stanie” (Rdz w wielu miejscach). Moc Boga wywodzi się z pragnienia. Istoty ludzkie mają podobną możliwość realizacji swych  pragnień, ale im potrzebna jest do tego jeszcze wiara. Jak mówi przysłowie: “wiara góry przenosi”. Odtąd słowo «wiara» nabrała fundamentalne znaczenie.   

         Typ sposobem nauka wkracza w doktrynę religijną podtrzymując, że Świat ma swój początek. Hipoteza, że Świat istniał od zawsze upada. Ten pogląd rodzi skutki egzegetyczne. Ja dołożyć, do tego, że materia jest tylko wytworem energetycznym, a nie istnieje od zawsze niweczy ideologię i «wiarę» materialistów.

Między wiedzą a wiarą

          Wobec wiedzy i jej granic musimy sobie uświadomić, że istnieją rzeczy i zjawiska, których w żaden sposób nie da się wykryć, choć nasz umysł podpowiada, że one istnieją. Przykładem są wszelkie hipotezy dotyczące ciemnej materii czy (ciemnej energii). Nauka zakłada, że muszą one istnieć, skoro bez ich obecności nie da się wyjaśnić zachowania Wszechświata. A jednak – mimo coraz doskonalszej aparatury – nie udało się ich bezpośrednio zaobserwować. To pokazuje, że rozum potrafi przeczuwać coś, co wykracza poza granice empirycznego doświadczenia.

          Podobna sytuacja towarzyszy człowiekowi od wieków w odniesieniu do Istoty Boskiej. Rozumem i wiarą dochodzimy do przekonania, że Bóg istnieje, choć nie mamy na to żadnego zmysłowego, niepodważalnego dowodu. Czy więc nie jest tak, że to przekonanie rodzi się z naszych pragnień – z tęsknoty za sensem, ładem, dobrem? Jaką wartość poznawczą ma fakt, że człowiekowi wydaje się, iż coś istnieje? A może samo to „wydaje się” jest już przejawem głębszej intuicji, która prowadzi nas poza granice zmysłów – ku temu, co niewidzialne, ale przeczuwalne?

          Być może właśnie dlatego dana nam jest wiara – nie jako błąd poznawczy, lecz jako niezbędny element ludzkiej natury. To przestrzeń, w której rozum spotyka się z tajemnicą. Jak pisał Pascal, „serce ma swoje racje, których rozum nie zna”. Wiara więc nie musi być przeciwieństwem wiedzy; może być jej dopełnieniem, mostem między tym, co poznawalne, a tym, co przekracza nasz horyzont rozumienia.

          W tym sensie zarówno poszukiwanie ciemnej materii, jak i poszukiwanie Boga są przejawem tej samej ludzkiej tęsknoty za zrozumieniem rzeczywistości w całej jej pełni – widzialnej i niewidzialnej. To pragnienie poznania, napędzane jednocześnie rozumem i wiarą, czyni człowieka istotą nieustannie poszukującą sensu.

          Teoria względności przypomniała nam, że wszystko jest w pewnym stopniu relatywne, a nasze spostrzeżenia zawsze ograniczają się do warunków, w jakich powstają. Czy możemy być pewni, że Księżyc istnieje, gdy się od niego odwracamy? Nie do końca. Tak samo nie możemy być pewni wielu rzeczy, które wymykają się naszym zmysłom. Człowiek z każdej strony napotyka granice poznania – bariery fizyczne, biologiczne, duchowe. A jednak to właśnie one prowokują pytania: czy zjawiska tunelowe nie wynikają z głębszych racji niż te, które potrafimy dziś opisać? Czy fakt, że jedni ludzie obdarzeni są niezwykłymi talentami, a inni ich nie mają, jest tylko dziełem przypadku – czy może celowym darem?

          Na styku tych pytań, między wiarą a wiedzą, rozciąga się przestrzeń człowieka – istoty, która nie przestaje szukać.

          Każdy musi znaleźć sobie odpowiedź na zadane pytania względem tego co mu w sercu gra, a rozum podpowiada.

          Ja od lat swoimi wpisami, pracą wydawniczą ujawniam moje stanowisko świadopoglądowe. Wiara w Boga przerodziła się w przekonanie, że istnieje Przyczyna sprawcza  (Bóg, Jahwe, Allach) która powołała Świat do istnienia. Dlatego pozwalam sobie za Blaise Pascalem (1623–1662) i Gustawem Jungiem (1875–1961) powtarzać: “Ja nie wierzę, ja wiem“. Jezus Chrystus jest Podmiotem wiary. Wynika ona z niezwykłości wydarzenia na miarę boskiego tchnienia. Korzystam ze sposobu myślenia Pitagorasa (VI w. przed Chr.), który twierdził, że Ziemia jest kulą, gdyż została stworzona przez bogów, więc musi mieć idealny  kształt, a taki właśnie posiada kula. Tak w wierze w autentyczność Syna Bożego, bo  idea Syna Bożego  jest tak logicznie dopracowana i zasadna w doktrynie chrześcijańskiej, że daję jej wiarę, mimo, że pochodzi od ludzkiego przekazu, to serce karze mi zaakcepować ten fenomem. Wierzę w życie wieczne, bo jego brak niweczy sens każdej religii. Mam też świadomość, że i w wymiarze nadprzyrodzonym nie będzie łatwo, bo Boga nigdzie nie można do końca poznać, spossób istnienia nie jest dokłasne sprecyzowany. Wierzę w funkcjonały dobra i miłości (jako nośniki energetyczne), które współtworzą i utrzymują Świat w jego istnieniu. Pozostaję w uwielbieniu fenomenu istnienia. Podziwiam mechanizm, prawa przyrody i wszelkie Boskie koncepcje (ujawnione na wizji zmysłowej i pochodzące od ludzi, którzy odczytali je w natchnieniu). Wierzę w Opatrzność Boga, choć nie do końca rozumiem jego rozdawnictwa.

        Odrzucam szatana i aniołów, którzy by istnieli własnym samodzielnym istnieniem i traktuje je jako folklor religijny. Maryję Matkę Jezusa traktuje z szacunkiem i wierzę w jej wstawienniczość w Opatrzność Boga. Jej dziewictwo traktuję jaką koncepcję marketingową doktryny chrześcijańskiej.

Sen Boga

          Z perspektywy zwykłego człowieka świat wydaje się prosty i nieskomplikowany. Dekalog w sposób klarowny wskazuje zasady moralnego postępowania, stanowiąc drogowskaz w codziennym życiu oraz obietnicę szczęścia wiecznego.

          Dla naukowców natomiast świat jawi się jako niezwykła koncepcja — złożony projekt, precyzyjny mechanizm, którego działania nie da się w pełni opisać zwykłym, potocznym językiem. To rzeczywistość pełna tajemnic, wymagająca nieustannego poznawania, badań i refleksji. Jak już pisałem, do zrozumienia świata subatomowego konieczne było stworzenie i zaadaptowanie narzędzi matematycznych, często zupełnie nieprzyswajalnych dla „zwykłych zjadaczy chleba”.

          Nieustannie próbuję tłumaczyć zawiłości nauki, lecz w niektórych przypadkach jest to wręcz niemożliwe. Wymagają one od zainteresowanych całkowicie nowego spojrzenia na świat — innej orientacji umysłowej, większej wyobraźni, a przede wszystkim odmiennego sposobu myślenia. Przykładem jest moje przekonanie o dynamicznej naturze Stwórcy i Jego dzieła stworzenia. Sama definicja istnienia poprzez działanie (jak w przypadku wiatru) nie dla wszystkich jest zrozumiała ani przekonująca. Ludzka wyobraźnia domaga się konkretu, podstaw bytowych, na których można oprzeć własne rozumienie rzeczywistości. Jak pisałem, owe podstawy stanowią formę, która pozwala w umyśle tworzyć obrazy — w ten sposób człowiek może samodzielnie wyobrażać sobie zarówno Boga, jak i najmniejsze obiekty materialne.

          Drugą trudnością pozostaje uznanie, że świat, w swej istocie, jest „wyobrażeniem”, jak twierdził Arthur Schopenhauer. Nie oznacza to, że nie istnieje on fizycznie, lecz że dla człowieka ważniejszy jest sposób, w jaki świat jest przez niego odbierany i interpretowany. To, co postrzegamy zmysłami lub tworzymy w umyśle, staje się naszą rzeczywistością — jedyną, do której mamy bezpośredni dostęp. Podobne refleksje pojawiają się w literaturze. Adam Mickiewicz w Odzie do Młodości również poruszał motywy iluzoryczności świata i życia, wskazując, że prawdziwe istnienie ujawnia się dopiero w duchowym zjednoczeniu i wspólnym działaniu. Johann Wolfgang Goethe z kolei uważał, że większość ludzi żyje w ułudach, które mają na celu maskowanie prawdziwej natury rzeczywistości. W tym sensie nasz świat może być nie tyle obiektywnym faktem, ile zbiorem wrażeń, symboli i obrazów, które tworzą spójną, choć niekoniecznie realną wizję istnienia.

          Coraz częściej chodzi mi po głowie hipoteza, że „stworzenie” nie polegało na powołaniu do istnienia realnej, bytowej rzeczywistości, lecz raczej na stworzeniu wizji — wrażenia, że świat istnieje. Może dla Stwórcy właśnie takie działanie byłoby prostsze, zgodne z Jego naturą — naturą, która objawia się w działaniu, a nie w materialnej formie?

          Jeśli tak, to całe stworzenie mogłoby być niczym innym, jak Boskim aktem wyobraźni — doskonałym snem Boga, w którym my, świadomi uczestnicy, odkrywamy cząstkę Jego twórczej mocy i współuczestniczymy w dziele kreacji.

          Nam, żyjącym, pozostają doświadczenia mistyczne — iskry wieczności, które zapalają w nas pragnienie poznania źródła wszystkiego. To one są zarzewiem przyszłości, bo świat stworzony nie przemija, lecz trwa w nieskończonym „teraz” Boga. Doświadczenia mistyczne polegają na pełnym zjednoczeniu się z naturą Boga, na przekroczeniu granic własnego „ja”, aby w Jego świetle odnaleźć prawdziwe istnienie — jedność, która jest początkiem i końcem wszelkiego bytu.

          Każde doświadczenie jak modlitwa, trwanie przed Bogiem, odbieranie Boskich znaków, harmonii Wszechświata i inne przeżycia składają się na to, co nazywamy życiem, istnieniem. “On jest w nas, a my w Nim” (J 4,20). Ten duchowy mariaż stanowi mistyczny cel i sens, który, żyjąc w rzeczywistości materialnej, nie zawsze jest zauważalny i akceptowany. Tworzymy sobie własne światy i rzeczywistości, uważając je za najlepsze. Być może kiedyś będziemy uważać je za największą pomyłkę. Rezygnujemy z doskonałości, która jest nam ofiarowywana. Czy nie są szczęśliwsi Ci, którzy z pokorą przyjmują swój los i świat im dany na tacy?

          Może właśnie w tej prostocie, w tym cichym „tak” wypowiedzianym wobec życia, objawia się prawdziwa mądrość. Nie w nieustannym szukaniu, lecz w trwaniu. Nie w pragnieniu więcej, lecz w zrozumieniu, że wszystko już jest — w nas i wokół nas. Bo Bóg nie ukrywa się w niedoścignionych sferach, lecz przemawia w każdym geście, w każdym oddechu, w każdej chwili, która trwa.

          Kiedy przestajemy walczyć z rzeczywistością, zaczynamy dostrzegać, że to, co wydawało się niedoskonałe, jest częścią doskonałego planu. Wtedy znika lęk, a pojawia się pokój — ten, którego świat dać nie może, lecz który od zawsze mieszka w ciszy naszego serca.

Wyprawa do Egiptu: dnie: szesnasty – dwudziesty

1988.11.29       wtorek Dzień 16

          Pobudka o szóstej rano. Wstało się dość ociężale. Kolegów pogryzły komary — mnie trochę mniej. Śniadanie w pośpiechu. Przed hotelem czekały na nas mikrobus i peugeot. Ruszyliśmy do Doliny Królów. Promem przeprawiliśmy się przez Nil. Wykupiliśmy bilety (10 $ od osoby).

          Dolina Królów robi ogromne wrażenie. Grobowców jest tak wiele, że nie sposób obejrzeć wszystkich. Najbardziej zapamiętałem grobowiec Tutmozisa III, faraona XVIII dynastii z okresu Nowego Państwa oraz Tutenchamona (ok. 1342–1232 przed Chr.) faraona XVIII dynastii, odkryty w 1922 roku z pełnym wyposażeniem. Zwiedzaniu towarzyszyło palące słońce.

          Następnie pojechaliśmy do Doliny Królowych. Na naszych oczach prowadzono wykopaliska. Wrażenia podobne — podziw budzi ogrom pracy ówczesnych budowniczych oraz kunszt i artyzm ich wielowiekowych dzieł.

          Kolejnym punktem programu była Świątynia Królowej Hatszepsut, władczyni z XVIII dynastii (ok 1503 – 1482 przed Chr.). Tam spotkaliśmy polskiego archeologa. Opowiadał nam, że jest tu już po raz dwudziesty pierwszy i tylko raz, przez piętnaście minut, spadł deszcz. Zrobiliśmy kilka zdjęć i udaliśmy się do «Medinet Habu», świątyni Ramzesa II Wielkiego z XIX dynastii. Znów ogarnął nas zachwyt nad wielkością i pięknem tych obiektów.

          Po wyjściu wypiliśmy kawę i płynny owoc rozcieńczony wodą w małej, obskurnej kawiarence. Po powrocie do hotelu Jacek R. próbował dodzwonić się do Malewa w Kairze przez kieszonkowy radiotelefon — niestety za późno. Wraz z Jackiem Z. i G. poszliśmy na stację autobusową i kolejową, aby zebrać informacje i przygotować się do wyjazdu.

          Wracając, zajrzeliśmy do restauracji, gdzie była reszta grupy, zajadająca się domniemanie pyszną potrawą. Widok niedojedzonych placków mówił sam za siebie. Zakupione wino za 20 $, które miało poprawić smak, również okazało się niedobre.

          Mimo wszystko, w doskonałych humorach wróciliśmy do hotelu. Po kolacji zasiedliśmy do brydża. W duecie z Jackiem R. zdobyliśmy mistrzostwo. Dopiero po północy położyliśmy się spać.

1988.11.30       środa Dzień 17

           Po siódmej poszliśmy z Jackiem R. na stację kolejową. Bilety sprzedają tu dopiero od ósmej, więc staliśmy w kolejce przez godzinę, by dowiedzieć się, że do Kairu bilety sprzedają w innej kasie.

          Pożegnanie z grupą Zbyszka było serdeczne. Przekazaliśmy im rzeczy, które nie będą nam już potrzebne — lekarstwa, filmy, ryż i inne drobiazgi. Ewa C. przygotowała nam na drogę kanapki, a Ewa K. podała numer telefonu do swojej matki, aby do niej zadzwonić.

         Właściciel hotelu bezpłatnie odwiózł nas na stację. Towarzyszyli nam Jacek Z., Bogdan i Krzysiek. Na stacji — swojski widok: na torach pasące się kozy.

         O dziwo, wagon pierwszej klasy był całkiem przyzwoity: z klimatyzacją i stosunkowo czysty. Czas spędziliśmy na rozmowach. Do Kairu dotarliśmy dopiero po godzinie 23. Do hotelu poszliśmy pieszo, po drodze kupując pieczywo.

          Piekarnie w Egipcie są czynne całą dobę i serwują świeżutkie wypieki. W naszym „Crownie” zjedliśmy kolację i położyliśmy się spać.

1988.12.01       czwartek Dzień 18

          Noc minęła spokojnie. Do «Crowna» przyjechała trzecia grupa z Lucyną i Tomkiem Raczyńskimi na czele. W krótkich słowach wymieniliśmy się informacjami. Podobnie jak my, choć w mniejszym stopniu, zostali pozbawieni części towaru. Po śniadaniu udaliśmy się do Malewa. Niestety, wciąż znajdowaliśmy się na liście rezerwowej na trasie z Budapesztu do Warszawy. Zdecydowaliśmy się jednak lecieć, licząc, że uda nam się dostać miejsca, choćby w korytarzu. W przeciwnym razie czekałaby nas podróż koleją, której najbardziej obawiał się Jacek G. Ostateczna decyzja o odlocie w sobotę została podjęta. W niemieckich liniach lotniczych potwierdziliśmy odlot grupy Zbosia. Ciekawe, że niemieckie linie nie mają połączenia komputerowego — potwierdzenie lotu przekazują teleksem, podając poszczególne nazwiska. Resztę dnia spędziliśmy na zakupach. Wracając wieczorem do hotelu, zakupiliśmy Brandy. Krótkie spotkanie z trzecią grupą zakończyło nasz program dnia.

1988.12.02       piątek Dzień 19       

         Noc była koszmarna. Połowa nieprzespana. Komary ciągle cięły potwornie. Całe ręce i twarze mieliśmy pogryzione. Ze złością wyskoczyłem z łóżka, koledzy jeszcze spali. Dzień spędziliśmy na chodzeniu po mieście. Wieczorem pożegnaliśmy Kair. Taksówką dostaliśmy się na lotnisko.

1988.12.03       sobota Dzień 20    

          Malew zagwarantował nam przelot aż do Warszawy. Po godz. 8 rano witaliśmy naszą ukochaną Polskę. Próby ściągnięcia samochodu z Kielc nie udały się. Do kosztów wycieczki dołożyliśmy jeszcze taksówkę, która nas przywiozła do Kielc.

                                                         *  *  *

          Zakończyła się nasza wycieczka. Pomimo moich przykrych dolegliwości i chwil cierpienia, jestem z niej bardzo zadowolony. Pozostały piękne wspomnienia, nowa wiedza i cenne doświadczenia.

          Gdybym wówczas posiadał wiedzę historyczną, którą mam dzisiaj, zupełnie inaczej odbierałbym wszelkie artefakty starożytnego Egiptu. Po zapoznaniu się z literaturą opisującą miejsca warte zobaczenia w Izraelu – wiem, że obecnie w wielu z nich stoją bazyliki i kaplice – nie żałuję, że nie było nam dane tam być.

Wyprawa do Egiptu: dzień czternasty – piętnasty

1988.11.27       niedziela Dzień 14 Asuan

          W Asuanie, w nocy spałem bardzo dobrze, choć miałem niezbyt przyjemny sen. Rano wyglądnąłem przez okno i zobaczyłem typowy obrazek dla Egiptu: dachy domów służące za składowisko rupieci. Patrząc na miasto z góry, odnosi się wrażenie, że to jedna wielka rupieciarnia.

          Hotel, w którym mieszkaliśmy, był czysty, choć od czasu do czasu pojawiały się duże, czarne karaluchy.

          Podczas ubierania się zauważyłem opuchnięcie mojego męskiego przyrodzenia i poczułem pieczenie. Dolegliwość ta (grzybica!) była szczególnie uciążliwa w afrykańskich warunkach. Na szczęście miałem maść Clotrimazolum, którą od razu zastosowałem. Doszedłem do wniosku, że przyczyną tej nowej dolegliwości był Biseptol.

          Pranie zdążyło wyschnąć. Około ósmej wyszedłem na miasto i kupiłem dwa kilogramy pomarańczy dla całej grupy. Przypadkiem odkryłem kościół prowadzony przez misję francuską i przez ponad pół godziny uczestniczyłem w liturgii koptyjskiej. Zwróciłem uwagę, że bardzo lubią używać kadzidła – jego intensywny zapach wypełniał cały kościół. Sposób śpiewania i wspólnej modlitwy bardzo przypominał mi liturgię islamską.

          Z grupy Zbyszka siedem osób pojechało do Abu Simbel, reszta udała się nad Nil. Tam wypożyczyliśmy felukę (łódź), targując cenę z 25 do 10 dolarów. Popłynęliśmy nią na wyspę «Île des Plantes». Po opłaceniu biletu studenckiego weszliśmy do pięknego ogrodu botanicznego, w którym – jak mówiono – znajduje się reprezentacja flory z całej Afryki. Wśród drzew stał mały meczet, a na końcu wyspy znajdowała się kawiarenka, w której posililiśmy się kawą i colą.

          Wycieczka była przepiękna. W milczeniu znosiłem ataki bólu szczęk i stan zapalny, który nadal mi dokuczał. Następnie popłynęliśmy na wyspę Elefantynę, gdzie zwiedziliśmy muzeum oraz ruiny Filé. Około 14:30 wróciliśmy do hotelu. Grupa, która pojechała do Abu Simbel, wróciła wcześniej i kończyła już obiad. Byli bardzo zadowoleni ze swojej wyprawy.

          Po obiedzie, już całą grupą, ponownie wypłynęliśmy na wyspę «Île des Plantes», a następnie, opływając Elefantynę, wróciliśmy do przystani. W feluce śpiewaliśmy piosenki – niektóre, śpiewane na głosy, wychodziły nam całkiem nieźle. Arabowie z zaciekawieniem nas słuchali. Przed dobiciem do brzegu poprosili, nie typowo, o wcześniejszą zapłatę – jak się okazało, mieli niemiłe doświadczenia z turystami radzieckimi.

         Z Ewą Kurczyńską poszliśmy na mszę do kościoła, reszta udała się na bazary. W świątyni było niewiele osób: Francuzi, Włosi i my. Msza była odprawiana po francusku i włosku. Przyjąłem komunię umoczoną w winie.

         Po powrocie do hotelu zastaliśmy Alę – wspólnie wypiliśmy herbatę. Wieczorem uzupełniałem notatki. Zapisałem wiele miłych słów pod adresem wszystkich. Dawno nie byłem tak zadowolony z kontaktów i wspólnego życia w grupie. Serdeczność, uczynność i taktowność – brawo! Gdyby nie moje dolegliwości, dzień ten zapisałby się jako jeden z najpiękniejszych.

1988.11.28     poniedziałek Dzień 15

          Cała trójka spała doskonale. Obudził nas budzik Jacka R. o godzinie szóstej rano. Niestety, moje dolegliwości nie ustąpiły — pozostała opuchlizna i piekący ból. Szczęki co jakiś czas dawały o sobie znać.

          Po śniadaniu wsiedliśmy do zamówionych peugeotów. Plecaki wrzuciliśmy na bagażnik i pożegnaliśmy przemiły Asuan, który pozostawił w naszej pamięci przepiękne wspomnienia. Obciążone samochody jechały z prędkością 90–100 km/h. Kierowca poczęstował nas gumą do żucia. Po 40 kilometrach zjechaliśmy z głównej drogi i dotarliśmy do «Kom Ombo». Na nasze studenckie legitymacje udało się kupić bilety ze zniżką. Weszliśmy na teren wielkiej świątyni poświęconej Nilowi. Zobaczyliśmy zmumifikowane krokodyle i gdzieniegdzie zachowane resztki malowideł. Niegdyś świątynia musiała wyglądać pięknie i imponująco. Na dziedzińcu znajdował się «nilomierz» w kształcie okrągłej studni.

          Następny przystanek – «Edfu». Tym razem nie udało się już zdobyć biletów studenckich. Imponująca budowla, olbrzymie kolumny, posągi i pozostałości dawnego imperium robiły ogromne wrażenie. Tu też doznałem największych cierpień. Co ciekawe, nie dyskwalifikowało to atmosfery zwiedzania – potrafiłem godzić jedno z drugim – cierpienie z przyjemność zwiedzania.

          W dalszej drodze, przez okno, z prawej strony widzieliśmy pustynię, z lewej zaś Nil. Po obu stronach rzeki ciągnął się wąski pas zieleni. Wokół bieda i nędza. Podobno tutaj rodzi się więcej dziewczynek niż chłopców. Żona kosztuje 1500 dolarów.

          Po drodze jedliśmy mandarynki. Jazda działała usypiająco, niektórzy przysypiali. O 13.10 wyruszyliśmy do Luksoru. Już na pierwszy rzut oka uderzył nas ogromny brud, tumany kurzu i budynki w opłakanym stanie. Dla porównania, Asuan był znacznie czystszy. Samochody zatrzymały się w centrum miasta. Jackowie Z. i R. poszli szukać hotelu i załatwili pokoje w obiekcie o nazwie «Siena Garden». Hotel był przeciętny, ale łazienki wyjątkowo czyste. Pierwszy rzuciłem się pod prysznic – po kąpieli i posmarowaniu obolałego przyrodzenia poczułem wyraźną ulgę.

          Po obiedzie dobiliśmy targu i pojechaliśmy trzema dorożkami do świątyni w Luksorze, a następnie do Karnaku. Byłem zaskoczony obecnością dorożek w Afryce – były w dobrym stanie i bogato przyozdobione. Nie zdecydowaliśmy się na seans „Światło i dźwięk” w Karnaku – bilety były drogie (10 dolarów) i, jak mówiono, niezbyt warte zobaczenia. Wróciliśmy dorożkami na bazar, gdzie doszło do kłótni z przewoźnikami o zapłatę usługi. Wyszliśmy z niej obronną ręką, choć jeden z woźniców zagroził Jackowi R., że poderżnie mu gardło.

          Wieczorem graliśmy w brydża. Miałem wyjątkowo dobry humor, a zabawy przy grze było co niemiara. Położyliśmy się spać po północy.