Matematyka wyprzedziła rozwój fizyki

          Kiedy w XX wieku zaczęła się rozwijać fizyka kwantowa, okazało się, że matematyka była już do niej świetnie przygotowana. Narzędzia stworzone wcześniej z czystej ciekawości – często uznawane za dziwne i oderwane od życia – nagle znalazły swoje naturalne zastosowanie. Dziś trudno sobie wyobrazić opis świata atomów i cząstek bez takich pojęć jak liczby zespolone, macierze, przestrzenie Hilberta, spinory czy funkcje falowe. Dla laika brzmi to jednak jak szyfr. Spróbujmy więc choć trochę je odczarować.

Liczby zespolone

          Liczby zespolone to liczby rzeczywiste wzbogacone o dodatkowy składnik zwany częścią urojoną. Ciekawa jest ich arytmetyka: wprowadza się w niej jednostkę urojoną oznaczaną symbolem « i », dla której zachodzi równość i² = –1. Dzięki temu można opisywać i rozwiązywać równania, które w świecie liczb rzeczywistych nie mają rozwiązania, np. x² + 1 = 0. Koncepcję liczb zespolonych w pełni zdefiniował Friedrich Gauss w 1832 roku, opierając się na wcześniejszych ideach Caspara Wessela (1799), Leonharda Eulera i Rafaela Bombelliego. Choć na pierwszy rzut oka mogą wydawać się czystą abstrakcją, liczby zespolone mają ogromne znaczenie praktyczne. Wykorzystuje się je m.in. w elektrotechnice, teorii fal, a w fizyce kwantowej stanowią wręcz niezbędny język do opisu stanów kwantowych i funkcji falowych. Z matematycznego punktu widzenia każdą liczbę zespoloną można przedstawić jako punkt na płaszczyźnie — tzw. płaszczyźnie zespolonej (Gaussa). Część rzeczywista odpowiada wtedy osi poziomej, a część urojona osi pionowej. Taka interpretacja pozwala traktować działania na liczbach zespolonych jak przekształcenia geometryczne, np. mnożenie przez «i» można rozumieć jako obrót o 90° wokół początku układu współrzędnych. Dzięki temu liczby zespolone łączą w elegancki sposób algebrę i geometrię.

Rachunek macierzowy

To nic innego jak zestaw reguł pozwalających wykonywać działania na tabelach liczb (macierzach). Tak jak w zwykłej arytmetyce mamy dodawanie, mnożenie czy potęgowanie liczb, tak samo w rachunku macierzowym istnieją zasady łączenia macierzy, obliczania ich wyznaczników czy znajdowania tzw. wartości własnych i wektorów własnych. Obrazowo to tablice mające możliwość zapisania wiele informacji dotyczących danego zjawiska. Na pierwszy rzut oka może to wyglądać jak sztuczka czysto matematyczna, ale w praktyce ma ogromne znaczenie. Dzięki rachunkowi macierzowemu można opisywać ruchy w grafice komputerowej (np. obrót obrazu na ekranie), rozwiązywać złożone układy równań w inżynierii, a w fizyce kwantowej — śledzić ewolucję stanów kwantowych i obliczać, jak systemy zmieniają się w czasie pod wpływem różnych oddziaływań.

Przestrzenie Hilberta

Obrazowo to przestrzenie wielowymiarowe. Można je traktować jako bardzo uogólnioną wersję zwykłej przestrzeni geometrycznej, w której znamy pojęcia odległości, kąta czy prostopadłości. W przestrzeni Hilberta „punktami” są funkcje (a nie liczby czy współrzędne), ale mimo tej abstrakcji nadal obowiązują intuicyjne reguły: można mierzyć „odległość” między funkcjami, sprawdzać ich „prostopadłość” czy tworzyć kombinacje liniowe. Dzięki temu przestrzenie Hilberta stały się naturalnym językiem fizyki kwantowej. Każdy stan kwantowy opisuje się jako wektor w takiej przestrzeni, a obserwable (czyli wielkości mierzalne, np. energia, pęd, spin) odpowiadają operatorom działającym na te wektory. W ten sposób matematyczna struktura przestrzeni Hilberta pozwala uporządkować i uściślić opis całego świata mikroskopowego.  Dzięki tej konstrukcji każdy stan kwantowy można traktować jak wektor w ogromnej, niewyobrażalnej przestrzeni. A to pozwala precyzyjnie zapisać prawa rządzące mikroświatem.

Funkcje falowe

To centralne pojęcie fizyki kwantowej. Funkcja falowa opisuje stan cząstki (np. elektronu) i zawiera w sobie wszystkie informacje, jakie można o niej zdobyć. Zapisuje się ją najczęściej jako ψ(x,t), czyli zależność od miejsca w przestrzeni i czasu. W przeciwieństwie do klasycznej fizyki, funkcja falowa nie mówi nam dokładnie, gdzie cząstka się znajduje. Zamiast tego pozwala obliczyć prawdopodobieństwo znalezienia jej w określonym miejscu albo z określonym pędem. To właśnie dlatego mówi się, że świat kwantowy jest „probabilistyczny”, a nie „deterministyczny”. Matematycznie funkcja falowa musi spełniać równanie Schrödingera — podstawowe prawo dynamiki w mechanice kwantowej – kwantowym odpowiednikiem praw Newtona. Dzięki temu można przewidywać ewolucję układu kwantowego w czasie, np. jak elektron w atomie zmienia swój stan energetyczny.

Spinory

Spinory to bardziej wyszukane obiekty matematyczne do opisu spinu, czyli wewnętrznego „wirowania” cząstek elementarnych., które na pierwszy rzut oka przypominają wektory, ale zachowują się nieco inaczej. Najprościej mówiąc, służą do opisu «spinu» — wewnętrznej własności cząstek elementarnych (takiej jak elektron czy proton), która nie ma swojego odpowiednika w fizyce klasycznej. Ciekawą cechą spinorów jest to, że gdy obracamy cząstkę w przestrzeni, jej spinor nie wraca od razu do pierwotnego stanu. Trzeba wykonać pełny obrót o 720°, a nie o 360°, aby system wyglądał tak samo jak na początku. To coś zupełnie przeciw intuicyjnego z perspektywy codziennego doświadczenia, ale w świecie kwantowym jest jak najbardziej naturalne. W praktyce spinory pozwalają precyzyjnie opisać zachowanie cząstek z połowicznym spinem (np. elektronów) i są podstawowym językiem teorii kwantowej cząstek elementarnych oraz mechaniki kwantowej relatywistycznej (np. w równaniu Diraca). To jedna z tych reguł, które pokazują, jak bardzo kwantowy świat różni się od intuicji, do której przywykliśmy.

          Powyższe objaśnienia wymagają dalszych wyjaśnień, ale na dzisiaj i tak za dużo.

Muzyka kosmosu: od Pitagorasa do Einsteina

          Należę do tych, którzy potrafią cieszyć się nawet okruchami wiedzy. Niejednokrotnie to właśnie one wciągają mnie w swoje głębiny i prowokują do dalszych poszukiwań. Szczególnie ciekawi mnie historia nauki – to, w jaki sposób dawni ludzie odkrywali zasady funkcjonowania Wszechświata.

          Pamiętam anegdotę o Pitagorasie, który, odwiedzając kowala, usłyszał różne dźwięki wydobywające się podczas uderzeń młotów. Niektóre z nich łączyły się w przyjemną harmonię, inne natomiast tworzyły wyraźny dysonans. Okazało się, że młoty o wagach pozostających w prostych proporcjach liczbowych wydawały dźwięki zgodne, przyjemne dla ucha. Pitagoras, zachwycony tą odkrytą harmonią, rozszerzył swoje rozważania na inne dziedziny. Tak narodziła się idea słynnych „sfer pitagorejskich” – harmonii planet, ich orbit i całego kosmosu.

          Dla Pitagorasa liczba nie była jedynie narzędziem do liczenia, lecz zasadą porządkującą całą rzeczywistość. Widział w niej most między światem materialnym a duchowym, a harmonia dźwięków stała się dla niego obrazem kosmicznego ładu. W tej perspektywie muzyka nie była wyłącznie sztuką, lecz odbiciem matematycznej struktury Wszechświata.

          Ta wizja przeniknęła później myśl filozoficzną i naukową Zachodu. Platon mówił o „muzyce kosmosu”, Kepler poszukiwał proporcji planet w „harmonii świata”, a wielu myślicieli wierzyło, że poznanie zasad matematycznych jest równoznaczne z dotarciem do najgłębszych prawd bytu. Można powiedzieć, że od tamtej chwili dźwięk, liczba i gwiazdy zaczęły tworzyć jedną opowieść – o pięknie i porządku ukrytym w rzeczywistości.

          Od dawna fascynowały mnie wzory opisujące zjawiska fizyczne. W prostych symbolach i zapisach można utrwalić prawa rządzące światem. Przyroda wydaje się być głęboko matematyczna. Newton, który sformułował prawo powszechnego ciążenia, sam zapewne nie zdawał sobie sprawy, jak wiele informacji można z niego odczytać. To równanie pozwala nie tylko zrozumieć, że planety nie poruszają się po idealnych kołach, lecz po elipsach, ale także przewidywać zachowanie innych ciał niebieskich.

          Niezwykłym przykładem potęgi tego wzoru jest historia odkrycia Neptuna. W 1846 roku Urbain Le Verrier, badając anomalie w ruchu Urana, obliczył – wyłącznie na podstawie prawa Newtona – że przyczyną zaburzeń musi być inna, nieznana jeszcze planeta. Co więcej, podał jej przybliżone położenie na niebie. Gdy astronomowie skierowali tam teleskopy, rzeczywiście odkryli nowy glob – Neptuna.

          To wydarzenie pokazuje, że matematyka jest czymś więcej niż tylko językiem opisu. Staje się narzędziem odkrywania, zdolnym odsłaniać przed nami to, co ukryte i jeszcze niewidoczne. Wzory nie tylko opisują świat – one potrafią go przewidywać, a czasem wręcz stwarzać na nowo w ludzkiej świadomości.

          Podobnie było w XX wieku, gdy Albert Einstein zapisał swoje równania ogólnej teorii względności. Wynikało z nich, że czasoprzestrzeń może się zakrzywiać, że istnieją obiekty tak masywne, iż nawet światło nie może się z nich wydostać – czarne dziury, a także że Wszechświat nie jest statyczny, lecz się rozszerza. Z tych samych wzorów wypływała jeszcze inna, niemal fantastyczna konsekwencja: istnienie fal grawitacyjnych. Przez dziesięciolecia były one tylko matematyczną wizją. Aż w 2015 roku, dzięki obserwacjom w detektorze LIGO, potwierdzono ich realność. To, co przez sto lat żyło jedynie w równaniach, nagle stało się faktem empirycznym.

          Sam Albert Einstein nie przypuszczał, jak wiele wiedzy i głębokich praw natury zakodowanych zostało w jego równaniach. Wyniki rozważań nad nimi nieraz zaskakiwały nawet samego twórcę. Doszedł do wniosku, że siła grawitacji nie różni się istotnie od siły bezwładności – i właśnie to stało się podstawą zasady równoważności. Okazało się również, że prawa fizyki są niezależne od wyboru układu odniesienia, a więc obowiązują w całym Wszechświecie tak samo.

          Z jego równań odczytano także koncepcję osobliwości początkowej, czyli momentu narodzin Wszechświata, znanego dziś jako Wielki Wybuch. Same równania sugerowały, że Wszechświat się rozszerza, czego Einstein początkowo nie chciał przyjąć do wiadomości, zakładając, że jest on statyczny i niezmienny. W tym celu wprowadził do swoich równań tzw. stałą kosmologiczną. Później uznał to za „największą pomyłkę swojego życia”.

          Paradoksalnie, współczesna kosmologia przywróciła jej znaczenie. Dziś wiadomo, że ekspansja Wszechświata nie tylko trwa, lecz także przyspiesza, a stała kosmologiczna może być matematycznym opisem tajemniczej energii próżni – ciemnej energii, która dominuje we Wszechświecie.

          Ostatnie dekady potwierdziły niezwykłą trafność równań Einsteina. Obrazy czarnych dziur, uchwycone przez teleskop Event Horizon, ukazały kształty dokładnie zgodne z przewidywaniami ogólnej teorii względności. Z kolei detektory LIGO i Virgo w 2015 roku po raz pierwszy zarejestrowały fale grawitacyjne – zmarszczki czasoprzestrzeni powstające podczas zderzeń czarnych dziur, które Einstein przewidział sto lat wcześniej. To tak, jakby równania sprzed wieku zaczęły dziś przemawiać własnym głosem, potwierdzając, że matematyka potrafi wyprzedzać nasze zmysły i otwierać drzwi do rzeczywistości, której długo nie mogliśmy zobaczyć.

Serce jako sanktuarium wiary i źródło wspólnoty

          Mimo że religia zaliczana jest do nauk społecznych i stanowi istotny element ogólnej kultury rozwoju, dla pojedynczego człowieka koncentruje się przede wszystkim w przestrzeni jego własnej osobowości. To właśnie człowiek nosi w sobie sanktuarium wiary, w którym dokonuje się spotkanie z transcendentną Istotą – Sprawcą istnienia Nieba i Ziemi.

         W sercu człowieka rodzi się zarówno grzech, jak i pragnienie zbawienia. Tam pojawia się miłość do Boga i bliźnich, ale też zakusy grzeszne, intrygi czy pożądania. Z serca wypływają również najpiękniejsze idee, duchowe inspiracje, poezje i muzyka. Jest ono środowiskiem życia duchowego i humanistycznego, miejscem, gdzie człowiek doświadcza tajemnicy swojego istnienia.

          Z tego wewnętrznego doświadczenia rodzi się chęć zbiorowego kultu – wspólnego chwalenia Boga i przeżywania swojej wiary. Tak kształtuje się wspólnota, która nosi nazwę Kościoła. Przykładem doskonałego sanktuarium duchowego, istniejącego w samym człowieku, jest Jezus Chrystus. To On, nosząc w swoim sercu całą ideę Boga, podzielił się nią «pro publico bono», powołując do istnienia Kościół Powszechny – wspólnotę kultu Boga Jedynego, Stwórcy świata, który nieustannie podtrzymuje go w istnieniu.

          Religia od zawsze była elementem koniecznym dla człowieka, głęboko wpisanym w jego naturę i tożsamość. Dlatego tak trudno jest nakłonić wiernych do jej porzucenia. Historia uczy nas, że wszelkie próby wykorzenienia wiary kończyły się niepowodzeniem. Dobitnym przykładem jest dawny Związek Radziecki, gdzie władze komunistyczne prowadziły zorganizowaną walkę z religią: zamykano świątynie, niszczono krzyże, prześladowano duchowieństwo, zastępowano święta kościelne świeckimi rytuałami. A jednak wiara nie zginęła – ukryła się w zakamarkach ludzkich dusz, trwała w rodzinach, w przekazie ustnym, w potajemnych modlitwach i liturgiach sprawowanych w ukryciu. Przetrwała, a gdy nadeszły sprzyjające warunki, odrodziła się jeszcze mocniejsza – uświęcona cierpieniem i ofiarą niezłomnych świadków.

          Podobne doświadczenia spotykały Kościół wielokrotnie w historii. Już pierwsi chrześcijanie, prześladowani w imperium rzymskim, chronili się w katakumbach, gdzie w ciemności i ciszy rodziła się największa siła wspólnoty – świadectwo wierności aż po męczeństwo. Także w polskich dziejach, w okresach zaborów czy okupacji, Kościół pełnił rolę ostoi narodowej tożsamości, bronił języka, kultury i tradycji, stając się jednocześnie miejscem, gdzie rodziła się nadzieja i duch oporu.

          Dlatego tylko głupcy próbują zniszczyć to, co najgłębiej zakorzenione jest w ludzkim sercu. W tych zmaganiach zawsze ponoszą porażkę, bo nad wiarą człowieka czuwa Ten Nierozpoznany, Nieuchwytny, Nieskończony – Wielki, kochany i upragniony.

          Każde zło bowiem nosi w sobie zalążek własnego unicestwienia – wystarczy czas, aby objawiła się jego słabość. Paradoksalnie, nawet współczesne dramaty, jak agresja Rosji na Ukrainę, stają się źródłem umocnienia narodów w solidarności, wolności i wierze. Takie wydarzenia potwierdzają słowa Apostoła Narodów: “Moc w słabości się doskonali” (2 Kor 12,9). To właśnie w godzinach największych prób człowiek odkrywa swoją prawdziwą siłę i bliskość Boga, a wspólnota wierzących jeszcze mocniej jednoczy się wokół tego, co niezniszczalne – wokół prawdy, dobra i miłości.

          Może świat jest zdeterminowany, choć nie każdemu się to podoba. Coraz częściej jednak dostrzegam, że nosi on znamiona teatru – dobrze wyreżyserowanego, pełnego harmonii i nieoczekiwanych zwrotów akcji. Każdy człowiek otrzymuje w nim własną rolę do odegrania, a jednak pozostaje przestrzeń na improwizację – na wniesienie cząstki siebie do scenariusza, który zdaje się być pisany odwieczną ręką.

          Jak mówi przysłowie: “i tak pociąg odjedzie z peronu trzeciego”. Możemy się spóźniać, próbować go zatrzymać, a nawet udawać, że go nie ma – ale on i tak odjedzie, zgodnie z ustalonym rozkładem. Podobnie jest z naszym życiem: wpisane jest w większy porządek, którego nie jesteśmy w stanie do końca ogarnąć, a jednocześnie to właśnie nasze wybory nadają mu koloryt i sens.

Nauka i religia

          Może to rodzić zdziwienie, lecz bez znajomości praw przyrody nie sposób w sposób wiarygodny i pełny rozważać spraw związanych z aktem stworzenia, z Bogiem-Stwórcą czy z samą wiarą. Świat materialny, opisany przez prawa fizyki, chemii i biologii, nie jest bowiem czymś odrębnym od planu Bożego – przeciwnie, stanowi jego widzialny ślad. Już św. Tomasz z Akwinu pisał, że “rozum i wiara są jak dwa skrzydła, na których duch ludzki unosi się ku prawdzie“. Nauka ukazuje mechanizmy, prawa i zależności, podczas gdy wiara odsłania sens i cel całego stworzenia.

          Poznanie praw przyrody nie osłabia wiary, lecz ją pogłębia. Każde odkrycie naukowe – od struktury atomu po obserwację galaktyk – staje się jakby odszyfrowaniem fragmentu Bożego „języka”, którym zapisany jest wszechświat. Jak zauważył Jan Paweł II w swej encyklice Fides et Ratio, „wiara i rozum są jak dwa skrzydła, na których duch ludzki unosi się ku kontemplacji prawdy” (por. ze słowami Tomasza z Akwinu). Bez znajomości rzeczywistości materialnej refleksja religijna łatwo staje się powierzchowna lub symboliczna, a przecież Bóg objawia się nie tylko w Biblii, lecz także w Księdze Natury.

          Dlatego prawdziwy dialog nauki i wiary nie polega na rywalizacji, ale na wzajemnym uzupełnianiu się: nauka odpowiada na pytanie „jak?”, a wiara na pytanie „dlaczego?”. Razem otwierają perspektywę, w której akt stworzenia staje się zrozumiały zarówno w wymiarze racjonalnym, jak i duchowym.

           Ci co głoszą katechezę powinni mieć solidne wykształcenie z nauk przyrodniczych i nauk humanistycznych. Proszę się więc nie dziwić, że co jakiś czas wracam do fizyki kwantowej. Nie bez znaczenia są również opinie dzisiejszych uczonych. Musimy bez przerwy konfrontować doświadczenia życiowe z przekazem wiary. Ona wytycza drogę i jak postępować dalej, aby nie zbłądzić.

          Bardzo dobrym przykładem jest pokojowe wykorzystanie energii jądrowej – fenomenu odkrytego w XX wieku. Ta sama siła, która w swojej destrukcyjnej postaci ujawniła się w bombach atomowych, może być też źródłem światła i ciepła, ratując miliony istnień dzięki produkcji energii elektrycznej czy w medycynie, gdzie izotopy promieniotwórcze stosuje się w diagnostyce i terapii nowotworów. To dowód, że wiedza sama w sobie nie jest ani dobra, ani zła – moralny wymiar nadaje jej sposób wykorzystania.

          Kolejnym obszarem są badania nad genami. Odkrycie struktury DNA otworzyło przed ludzkością możliwości niemal nieograniczone – od terapii genowych leczących choroby dziedziczne po inżynierię rolną, która może pomóc wyżywić rosnącą populację świata. Jednak równocześnie pojawiają się pytania natury etycznej: czy człowiek ma prawo tak głęboko ingerować w kody życia? Gdzie leży granica między leczeniem a „ulepszaniem” człowieka? Tu nauka spotyka się z filozofią i teologią – bo chodzi już nie tylko o techniczne możliwości, lecz o odpowiedzialność za przyszłość stworzenia.

          Ważna jest także ekologia. Pojawia się pytanie: w jakim stopniu sama przyroda potrafi poradzić sobie ze zmianami parametrów środowiska, a w jakim człowiek przyczynia się do tych przemian? Nie ulega wątpliwości, że ludzka działalność – przemysł, rolnictwo, transport – znacząco wpływa na klimat i równowagę ekosystemów. Skala tego oddziaływania budzi pytanie o granice: jak daleko człowiek może się posunąć w przekształcaniu natury, zanim przekroczy punkt, z którego nie ma powrotu?

          Z jednej strony ekosystemy posiadają zdumiewającą zdolność regeneracji, a prawa przyrody działają w kierunku przywracania równowagi. Z drugiej jednak, tempo i intensywność ludzkiej ingerencji mogą przerosnąć naturalne mechanizmy odnowy. Dlatego ekologia nie jest już tylko nauką, lecz staje się etyką – obowiązkiem troski o świat powierzony człowiekowi. W tradycji biblijnej ten obowiązek wyrażony jest w słowach Księgi Rodzaju: „Czyńcie sobie ziemię poddaną”  (Rdz 1,28) – co oznacza nie wyzysk, lecz odpowiedzialne gospodarowanie.

          Człowiek, jako jedyna istota zdolna przewidywać skutki swoich działań, ponosi szczególną odpowiedzialność. Zamiast pytać jedynie, jak daleko może się posunąć, warto pytać również, jak daleko powinien się posunąć, aby nie naruszyć harmonii stworzenia.

          Czy zmiany obyczajowe są na tyle silne, aby mogły zaburzyć główne przesłanie etyczne? W historii ludzkości normy i zwyczaje wielokrotnie ulegały przemianom – zmieniały się formy życia społecznego, modele rodziny, sposoby sprawowania władzy, a także relacje międzyludzkie. Jednak ponad tymi zmiennymi zwyczajami istnieje pewien fundament – zasady moralne, które odwołują się do godności człowieka, odpowiedzialności za drugiego i dobru wspólnemu.

          Przemiany obyczajowe mogą zatem przysłaniać lub podważać tradycyjne rozumienie moralności, ale nie są w stanie całkowicie zniszczyć etycznego rdzenia, który jest zakorzeniony w naturze ludzkiej i – w perspektywie religijnej – w prawie Bożym. To raczej od wrażliwości człowieka zależy, czy w nowych warunkach kulturowych i społecznych potrafi odnaleźć stałe wartości i przełożyć je na język współczesności.

          Co z wartościami takimi jak małżeństwo czy wychowanie nowego pokolenia w duchu wysokiej kultury moralnej? To pytanie dotyczy fundamentów życia społecznego, które od wieków stanowiły o sile wspólnoty i trwałości cywilizacji. Małżeństwo, rozumiane jako związek oparty na wierności, odpowiedzialności i wzajemnym wsparciu, było nie tylko instytucją prywatną, lecz także filarem ładu społecznego. Wychowanie nowych pokoleń – przekazywanie wartości, kształtowanie charakteru, nauka odpowiedzialności za innych – pozostaje zadaniem kluczowym, niezależnie od przemian obyczajowych.

          W tym kontekście pojawia się również pytanie o tolerancję wobec osób i grup żyjących inaczej, np. osób LGBT. Czy jest ona moralnie poprawna? Z perspektywy etycznej tolerancja nie oznacza rezygnacji z własnych przekonań, lecz uznanie godności drugiego człowieka, który – niezależnie od orientacji czy wyborów – pozostaje osobą. Nauka o godności ludzkiej podpowiada, że szacunek i sprawiedliwe traktowanie są obowiązkiem moralnym. Równocześnie pozostaje przestrzeń dla dyskusji nad kształtem norm społecznych i modelem życia rodzinnego, w którym trzeba umieć pogodzić wierność tradycji z poszanowaniem odmienności.

         Ostatecznie pytanie nie brzmi: „czy być tolerancyjnym?”, lecz „jak być tolerancyjnym, by nie zatracić własnych wartości, a jednocześnie nie ranić innych?”. To właśnie stanowi miarę dojrzałej kultury moralnej – umiejętność trwania przy prawdzie połączona z postawą szacunku wobec człowieka.

Kościół katolicki stracił zaufanie

          Na Facebooku przeczytałem niedawno zdanie, które mocno mnie poruszyło: „Kościół katolicki w ciągu dziewięciu lat stracił zaufanie prawie jednej czwartej społeczeństwa”. To nie jest tylko statystyka – to znak czasu, którego nie można zlekceważyć. Zastanawiam się, dlaczego tak się stało. Kościół od dziecka był mi bliski, towarzyszył mi w dojrzewaniu duchowym, stanowił punkt odniesienia. Nie przypuszczałem, że w dorosłym życiu mój pogląd na tę instytucję może tak zasadniczo się zmienić. A jednak.

          Przyczyna leży głębiej, niż mogłoby się wydawać. W samych fundamentach Kościoła od początku obecny był swoisty „wirus rozkładu”. Doktryna oparta nie na prawdzie, lecz na interpretacjach dostosowywanych do potrzeb instytucji, prędzej czy później musiała się osłabić. Kościół zdawał się nie przewidywać, że społeczeństwo nie stoi w miejscu. Nauka rozwija się w tempie wykładniczym, ludzie poszukują odpowiedzi, które wytrzymują próbę logiki i doświadczenia. Nauczanie oparte na obrazach, symbolach czy strachu staje się coraz mniej przekonujące. Jak mówi Ewangelia Jana: „Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli” {J 8,32). Tyle że tę prawdę Kościół zbyt często przygłuszał.

          Nie brakowało w historii prób odnowy, lecz kończyły się one kolejnymi podziałami i jeszcze większym zamętem. Protestantyzm narodził się z chęci naprawy Kościoła, ale sam szybko ugrzązł w problemach teologicznych. Jezus pragnął odnowić obraz Boga, ukazać Jego bliskość i miłosierdzie – lecz wkrótce jego naukę przykryto nakazami, zakazami i lękiem przed wiecznym potępieniem. Święte księgi były przez stulecia interpretowane na nowo, aby dopasować je do doktryny posłuszeństwa.

          Z czasem pojawiły się kolejne pęknięcia. Celibat, wprowadzony wbrew ludzkiej naturze, rodził hipokryzję i prowadził do nadużyć, o których dziś mówi się głośno. Inkwizycja – symboliczny cień średniowiecza – przeczyła samej Ewangelii. Pogarda wobec nauki i niski poziom wykształcenia duchowieństwa sprawiły, że Kościół przez wieki powtarzał tezy oderwane od rzeczywistości. Do tego wszystkiego dochodziła pazerność na bogactwa, które stały się bardziej widoczne niż idea służby i ubóstwa.

          Nawet wielkie postacie, które miały być wzorem, dziś budzą mieszane uczucia. Jan Paweł II, tak kochany przez naród i ogłoszony świętym, okazuje się dziś raczej symbolem utraconej szansy na reformę. Jego centralistyczne zarządzanie i przywiązanie do struktur przypominających feudalizm sprawiły, że Kościół wciąż tkwił w starych schematach.

          Największym błędem było jednak związanie się z polityką. Zamiast być świadectwem Ewangelii, Kościół zbyt często stawał się sojusznikiem władzy, tracąc wiarygodność. Historia pokazuje jasno: kiedy Kościół był ubogi i prześladowany, był jednocześnie najsilniejszym świadectwem Królestwa Bożego.

          Dziś zadaję sobie pytanie: czy Kościół może się odrodzić? Wierzę, że tak, ale tylko wtedy, gdy wróci do swoich źródeł – do prostoty, służby i prawdy, a nie do gry o wpływy. Historia uczy, że czasem trzeba umrzeć, by narodzić się na nowo. Być może właśnie przed takim doświadczeniem stoi dziś Kościół. I być może to właśnie kryzys jest jedyną drogą do odrodzenia.

            Z moją opinią zgadza sie większość wiernych (na podstawie wielu rozmów z różnymi środowiskami społecznymi). Pozostali tkwią w fałszywym zauroczeniu i fundamentalnym podejściu do Kościoła. Rozmowa z nimi nie ma większego sensu. Być może utożsamiają swoje słabości z działalnością instytucji kościelnej i odczuwają satysfakcję, że nie są sami.

Jak nawiązać kontakt z Bogiem

          Niemal każdy wierzący pragnie spotkania ze swoim Stwórcą. Problem polega jednak na tym, że Bóg ma naturę duchową (dynamiczną), a więc nie posiada oblicza cielesnego ani wirtualnego, które mogłoby być bezpośrednio dostępne dla ludzkich zmysłów. Chrześcijanom pozostaje nadzieja spotkania z Jezusem Chrystusem, który w swoim działaniu jest Aktem działającym — prawdziwym Bogiem, a jednocześnie miał ludzkie oblicze. Jego postać astralna może pomagać w kontaktach w przestrzeniach nadprzyrodzonych i rzeczywistych. Bóg Ojciec, który jest czystym Aktem działającym (dynamicznym), pozostaje poza zasięgiem bezpośredniego kontaktu wizualnego. Jego nieograniczoność w istnieniu nie stanowi jednak przeszkody, ponieważ jest On zakotwiczony w każdej cząstce energetycznej, w tym w tworach materialnych — dlatego jest obecny w każdym człowieku. Ponieważ człowiek ma również naturę duchową, na podobieństwo Stwórcy (Rdz 1,27) istnieje platforma, która może ułatwić wzajemny kontakt. Ewangelia Mateusza wspomina: „Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą” (Mt 5,8) — jest to jeden z warunków niezbędnych możliwości komunikacji. Nośnikiem informacji jest uczucie miłości, intencja. Mechanizmem porozumienia jest modlitwa, oparta na zasadzie przekazu: „Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie” (Mt 5,37).

          W Biblii znajdujemy obrazy słowne świadczące o spotkaniach człowieka z Bogiem: „Mojżesz widział, że krzew płonął ogniem, a nie spłonął od ognia. (…) Bóg rzekł do Mojżesza: ‹Jestem, który jestem›” (Wj 3,2–14). Bóg objawia się całemu ludowi na Synaju (teofania): „A góra Synaj cała dymiła, gdyż Pan zstąpił na nią w ogniu…” (Wj 19,18); „Pan rozmawiał z Mojżeszem twarzą w twarz, jak się rozmawia z przyjacielem” (Wj 33,11). Izajasz ma widzenie Boga: „Ujrzałem Pana zasiadającego na wysokim i wyniosłym tronie…” (Iz 6,1).

          W Nowym Testamencie Bóg ukazuje się w ciele Jezusa: „Kto Mnie zobaczył, zobaczył także Ojca” (J 14,9); „Gdy się modlił, wygląd Jego twarzy się odmienił, a Jego odzienie stało się lśniąco białe…” (Łk 9,29). Zmartwychwstały Chrystus ukazuje się uczniom: „Pokój wam! (…) Popatrzcie na moje ręce i nogi: to Ja jestem. Dotknijcie się Mnie i przekonajcie: duch nie ma ciała ani kości, jak widzicie, że Ja mam” (Łk 24,36–39). Jezus objawia się również Pawłowi: „A gdy upadłem na ziemię, usłyszałem głos mówiący do mnie: ‹Szawle, Szawle, dlaczego Mnie prześladujesz?” (Dz 22,7).

          Niezależnie od przytoczonych obrazów słownych zapisanych w Biblii, każdy może podjąć starania nawiązania kontaktu z Bogiem przez modlitwę. Proszę zastosować moje doświadczenie wyrażające się w słowach: każda dobra myśl pochodzi od Boga — to jest głos Boga: „Albowiem nie objawiły ci tego ciało i krew, lecz Ojciec mój, który jest w niebie” (Mt 16,17). Należy jedynie w sumieniu rozstrzygać, że głos ten jest moralnie poprawny. Człowiek może dobro jedynie akceptować albo odrzucić; sam z własnych sił nie ma mocy go wygenerować, ponieważ wszystko, co człowiek czyni, jest profanum (dalekie od doskonałości): „nie ma takiego, co dobrze czyni” (Ps 53,2); “… nie ma, kto by czynił dobro, ani jednego nie ma” (Rz 3,10–12); “Ja jestem krzewem winnym, wy — latoroślami. Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity, bo beze Mnie nic uczynić nie możecie” (J 15,5). To trudne do przyjęcia słowa, ale warte przemyślenia.

          Dobro jest funkcjonałem (nie-bytem) o naturze dynamicznej — jest tworem działającym i stanowi fundament funkcjonowania świata. Jak wspomniałem, nośnikiem informacji jest uczucie (miłość, intencja). Wszystko opiera się na tym funkcjonalu. Im większe zaangażowanie w to uczucie, tym owocniejszy będzie dialog z Bogiem. Na tej fali nośnej zapisywane są przekazy w obu kierunkach.

          Gdy będziemy zjednoczeni z Bogiem, to poprzez Jego Syna Jezusa możliwa będzie komunikacja bardziej spektakularna. Przypuszczam, że astralna postać Jezusa — Boga — będzie wówczas bardziej komunikatywna.

Święto Wszystkich Świętych

          Dziś obchodzimy Święto Wszystkich Świętych — dzień wyjątkowy w chrześcijańskiej tradycji, wypełniony zadumą, modlitwą i wdzięcznością za dar życia tych, którzy wyprzedzili nas w drodze do wieczności. W ludzkiej świadomości to czas szczególny, poświęcony pamięci osób bliskich, które zakończyły już swój ziemski żywot. Ich obecność nie znika jednak całkowicie – pozostaje żywa w naszej pamięci, w miłości, którą nas obdarzyli, i w duchowej więzi, jaka nas z nimi łączy. Wierzymy, że ich dusze trwają w bliskości ze Stwórcą, zgodnie z obietnicą życia wiecznego.

          Chrześcijanie wierzą, że dzięki tajemnicy Wcielenia mogą oglądać Boga w Osobie Jezusa Chrystusa. To, co dla ludzkiego rozumu pozostaje niepojęte, staje się rzeczywistością – Bóg, niewidzialny i nieskończony, przyjął postać człowieka. W tym objawia się największy cud Stwórcy: bliskość Boga z człowiekiem, który nie jest już tylko stworzeniem, lecz zostaje zaproszony do uczestnictwa w Bożej miłości i chwale.

          Święto to przypomina nam nie tylko o przemijaniu, ale przede wszystkim o nadziei, że śmierć nie jest końcem, lecz przejściem do pełni życia. Zapalając znicze na grobach i wspominając tych, którzy odeszli, łączymy się z nimi duchowo i wyrażamy wiarę, że uczestniczą oni w światłości, pokoju i radości wiecznej. Jest to czas głębokiej refleksji nad sensem życia i śmierci, a zarazem moment, w którym człowiek odkrywa na nowo, że każdy dzień jest drogą ku wieczności.

          Wbrew pozorom, Święto Wszystkich Świętych jest świętem radosnym – mówi o nadziei, zwycięstwie życia nad śmiercią i o miłości silniejszej niż przemijanie. To dzień, w którym wspólnota ziemska i niebieska splatają się w modlitwie, wdzięczności i oczekiwaniu na spotkanie w Domu Ojca.

          Święty to nie tylko ktoś, kogo imię widnieje w kalendarzu lub kto został oficjalnie ogłoszony świętym przez Kościół. Święty to człowiek, który żyje blisko Boga, kocha Go i stara się tę miłość okazywać innym. Świętość nie polega na doskonałości, lecz na dążeniu do dobra, na zaufaniu Bogu mimo słabości i trudności. Święci to ludzie, którzy starali się wypełniać przykazanie miłości — do Boga i do bliźniego — w codziennym życiu.

          Kościół wyróżnia dwa rodzaje świętych:

1. Święci kanonizowani – to osoby, które Kościół oficjalnie uznał za święte po dokładnym zbadaniu ich życia i cudów dokonanych za ich wstawiennictwem (np. św. Jan Paweł II, św. Franciszek z Asyżu, św. Teresa z Lisieux).

2. Święci nieznani z imienia – to niezliczona rzesza ludzi, którzy może nigdy nie zostali ogłoszeni świętymi, ale żyli uczciwie, z miłością i wiarą. To także nasi bliscy, którzy odeszli, a których życie było pełne dobra, poświęcenia i wiary.

           Jak mówi Pismo Święte: “Bądźcie świętymi, bo Ja jestem święty” (Kpł 19,2).

To znaczy, że każdy człowiek jest powołany do świętości – w swoim miejscu, w swojej codzienności, przez dobro, które czyni, przez przebaczenie, cierpliwość, modlitwę, troskę o innych. Święty to ktoś, kto pozwolił Bogu działać w swoim życiu, nawet jeśli był słaby.

          Często Święto Wszystkich Świętych utożsamiane jest z Dniem Zadusznym, w którym wspomina się tych, którzy odeszli z tego świata. To czas pełen zadumy i ciszy, skłaniający do refleksji nad przemijaniem i wartością ludzkiego życia.

Obsy i orby: refleksy świetlne, duchy czy UFO?

          Świetliste kręgi na zdjęciach — «obsy, orby» — w ostatnich latach zdobywają coraz większą popularność w internecie i mediach. Jedni widzą w nich dowód na istnienie niewidzialnego świata, inni — zwykłe efekty fotograficzne. Same nazwy brzmią egzotycznie, ale aura tajemnicy wokół zjawiska bierze się przede wszystkim z naszej skłonności do dopisywania sensu tam, gdzie go obiektywnie nie ma.

          Jarosław Dobrucki, autor zajmujący się ezoteryką, interpretuje «orby» jako „latające świadomości” — inteligentne byty żyjące obok nas w wymiarze metafizycznym. W jego opowieściach są przyjazne, wręcz opiekuńcze, a nawet mogą subtelnie towarzyszyć nam w codzienności. Podcast PolskaMówi (lipiec 2024) – publikowane pliki dźwiękowe na platformach, prezentuje wizję świata pełnego niewidzialnych mieszkańców — narracyjnie atrakcyjną, lecz z naukowego punktu widzenia wysoce problematyczną. Bo nauka nie pozwala sobie na metafory. Z perspektywy fizyki «orby» to nic innego jak efekt backscatter — refleksy świetlne powstałe w wyniku odbicia światła od drobinek kurzu, pyłków, wody czy owadów znajdujących się blisko obiektywu. Aparat fotograficzny rejestruje je jako świetliste kule, które w rzeczywistości nie mają nic wspólnego z duchami czy innymi wymiarami. Coś, co może wyglądać jak portal do innego świata, w świetle nauki okazuje się prozaicznym błyskiem.

          Nie oznacza to jednak, że fascynacja orbami jest całkowicie bez znaczenia. W kulturze ezoterycznej funkcjonują one jako symbole duchowej energii i znak istnienia „czegoś więcej”. Najczęściej pojawiają się na zdjęciach wykonywanych w miejscach naznaczonych pamięcią i emocjami: w ruinach, na cmentarzach, w przestrzeniach przesiąkniętych historią. To jednak bardziej nasza potrzeba narracji niż faktyczny dowód na byt duchowy.

          Dlatego traktowanie «orbów» poważnie wymaga dystansu. Naukowiec widzi w nich efekt świetlny, mistyk — duchowe przesłanie. Publicysta powinien oddzielać jedno od drugiego: pierwsze to obiektywna obserwacja, drugie — projekcja wyobraźni. «Orby» funkcjonują więc na granicy: są jednocześnie obiektem świetlnym i konstruktem fantazji. Odbijają światło, ale też odbijają nasze pragnienie tajemnicy.

          W tym sensie orby nie są dowodem na duchy ani na istnienie niewidzialnych bytów. Są raczej dowodem na to, że człowiek wciąż potrzebuje symboli i tajemnic, by nadawać sens rzeczywistości, której fizyka nie opisuje w sposób poetycki. I właśnie tak można je traktować poważnie — nie jako prawdę o świecie, lecz jako przypomnienie, że to wyobraźnia w dużej mierze rządzi interpretacją faktów.

          Nie sposób też pominąć pytania o inne obserwacje „niewyjaśnionych obiektów”. Czy liczne zjawiska widziane przez pilotów, astronautów i obserwatorów nieba nie są czasem podobnymi refleksami świetlnymi, które dałoby się zaklasyfikować jako «orby» w szerokim sensie? Część UFO-obserwacji można wyjaśnić efektami optycznymi związanymi z kamerą, soczewką, atmosferą czy nawet psychologią percepcji. Iluzje wzrokowe bywają równie sugestywne jak realne obiekty.

          Czy wywiad w starożytności nie polegał między innymi na wysyłaniu «obsów» czy «orbów» przez kapłanów – jak to zostało opisane w powieści “Faraon” Bolesława Prusa – które rzekomo powracały z informacjami? Być może był to obraz symboliczny, literacka wizja ukazująca wiarę starożytnych w możliwość uzyskiwania wiedzy drogą mistyczną, a nie rzeczywista praktyka wywiadowcza.

          Podążając tropem myśli Jarosława Dobruckiego, zmaterializowana „energetyczna świadomość” może być potraktowana nie tyle jako opis rzeczywistości, ile jako model konceptualny. Taki model może inspirować do refleksji nad komunikacją — zarówno między ludźmi, jak i między człowiekiem a Stwórcą. W tym ujęciu «orby» nie są dowodem, lecz metaforą, która mówi więcej o nas samych niż o świecie, który próbujemy opisać.

          Telepatyczne (jasnowidzenia) poglądy Jarosława Dobruckiego nie są dla mnie szczególnie przekonujące, choć trzeba przyznać, że mają w sobie barwę, oryginalność i sugestywną siłę oddziaływania, która potrafi na chwilę przyciągnąć uwagę. Brakuje im jednak solidnych podstaw empirycznych, przez co sprawiają wrażenie raczej literackiej fantazji niż spójnej koncepcji intelektualnej. Moje poglądy na temat świadomości, choć trochę podobne, nie są tak opakowane wizualno-bytowo jak u pana Jarosława.

          Jarosław Dobrucki jest zwolennikiem reinkarnacji, które ja odrzucam. Powołuje się nawet na Eliasza. Opowiada o przeżyciach i widzeniach sprzed wielokrotnym swoim narodzeniu. Opowiada, że pamięta moment narodzin.

          Powołuje się na księgę Akaszy („Księga Akaszy” to termin pochodzący głównie z ezoteryki i teozofii, choć w niektórych źródłach nawiązuje także do duchowości wschodniej, zwłaszcza hinduizmu i buddyzmu. Termin „Akasza” pochodzi z sanskrytu i oznacza „eter” lub „przestrzeń” – subtelną, wszechobecną energię, która jest nośnikiem całej informacji we wszechświecie. Księga Akaszy jest postrzegana jako metafizyczny „rejestr” wszystkich zdarzeń, myśli, uczuć i doświadczeń każdej istoty, od początku czasu. W tym sensie można ją traktować jako kosmiczną bazę danych świadomości. Niektórzy ludzie (np. mistycy, medium, praktycy duchowi) twierdzą, że mogą „czytać” Księgę Akaszy poprzez medytację, modlitwę lub specjalne rytuały, aby zyskać wgląd w swoje życie, przeszłe wcielenia czy przyszłe możliwości. Według zwolenników pracy z Księgą Akaszy, poznanie swojego „zapisowego pola” może pomóc w uzdrowieniu emocjonalnym, duchowym i karmicznym oraz w lepszym zrozumieniu własnej ścieżki życiowej. W filozofiach, które przyjmują reinkarnację, zapis w Księdze Akaszy odzwierciedla także karmę jednostki – jej konsekwencje i lekcje, które dusza powinna przepracować. Współcześnie istnieją także książki i kursy, które uczą „czytania Księgi Akaszy”, choć trzeba pamiętać, że nie jest to pojęcie naukowe i nie ma empirycznych dowodów na istnienie takiego rejestru), która jest moim odpowiednikiem «Stanu Prawdy» do którego wielokrotnie się nawiązywałem.

Rzeczywistość zmysłowa i rzeczywistość poznawcza

          W ujęciu klasycznego realizmu Arystotelesa świat zbudowany jest z substancji i przymiotów, poznawany zaś dzięki zmysłom. To, co widzimy, słyszymy, dotykamy czy czujemy, tworzy obraz świata, który wydaje się nam oczywisty i namacalny. Dostrzegalny byt posiada cechy ujawniające się w jego strukturze, kształcie, barwie czy ciężarze — dzięki nim rozpoznajemy, z czym mamy do czynienia, np. z kotem. Procesy zachodzące w dostępnej rzeczywistości podlegają prawom fizyko-chemicznym. W bytach ożywionych szczególne znaczenie mają procesy fizjologiczne: metabolizm, oddychanie, wzrost oraz reakcje na bodźce. To one sprawiają, że materia ożywa i wchodzi w relacje z otoczeniem. Taki świat — świat przyrody, materii i życia — jest dla nas zrozumiały, ponieważ możemy go badać, obserwować i opisywać za pomocą nauki.

          Jednak rzeczywistość nie ogranicza się wyłącznie do tego, co można zmierzyć lub zobaczyć. Z perspektywy idealizmu rzeczywistość ujawnia się również w świadomości człowieka, który doświadcza wewnętrznego świata myśli, uczuć i przeżyć. To, co niewidzialne, często wpływa silniej na ludzkie życie niż to, co materialne. Myśl, wspomnienie czy emocja potrafią zmienić sposób, w jaki postrzegamy świat zewnętrzny.

          Filozofia uczy, że rzeczywistość ma wiele poziomów — fizyczny, psychiczny i duchowy. To, co realne, może więc oznaczać nie tylko to, co istnieje obiektywnie, ale również to, co jest przeżywane subiektywnie. Rzeczywistość staje się zatem spotkaniem tego, co zewnętrzne, z tym, co wewnętrzne — materii i świadomości.

          Ostatecznie rzeczywistość jest tym, co trwa niezależnie od naszych pojęć i interpretacji, ale zarazem tym, co nabiera sensu dopiero wtedy, gdy zostaje przez nas poznane i zrozumiane. Można więc powiedzieć, że rzeczywistość nie jest tylko tym, co istnieje, lecz także tym, co się ujawnia, gdy człowiek na nią patrzy. To, co rzeczywiste, odsłania się stopniowo — w świecie, w nas samych i w relacji między jednym a drugim. Jak pisał Heraklit, „wszystko płynie” — a więc również rzeczywistość nieustannie się zmienia, a nasze poznanie musi za nią nadążać.

          Poznawanie rzeczywistości jest nie tylko próbą zrozumienia świata, ale też samego siebie. Każde odkrycie — naukowe, duchowe czy emocjonalne — przybliża nas do prawdy o tym, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy. Rzeczywistość staje się lustrem, w którym odbija się nasze istnienie. Człowiek, który poznaje, staje się częścią tego, co poznaje. Dlatego zrozumienie świata to nie tylko wiedza, lecz także mądrość — zdolność dostrzegania sensu w tym, co nas otacza. Im głębiej wnikamy w rzeczywistość, tym bardziej odkrywamy, że nie jest ona przeciwna człowiekowi, lecz go współtworzy. Być może właśnie w tym tkwi sens poznawania: nie w zdobywaniu odpowiedzi, lecz w nieustannym poszukiwaniu — w otwartości na tajemnicę, która sprawia, że rzeczywistość wciąż pozostaje żywa.

          Moje poszukiwania prowadzą mnie do refleksji, że ważniejsze są przymioty bytów niż ich substancja. Substancję można opisać jako strukturę energetyczną — jest ona jedynie formą istnienia, podczas gdy przymioty nadają temu istnieniu sens. To jakby odwrócenie klasycznego porządku: nie substancja, lecz przymioty stanowią o znaczeniu bytu.

          Filozofia uczy, że przymioty bez substancji nie istnieją samodzielnie (np. żółty kolor kota). Moje przemyślenia temu przeczą. Dla odróżnienia wprowadzam nową kategorię pojęciową — „funkcjonałów” (nie-bytów), które stanowią narzędzie mojej dalszej refleksji. „Funkcjonał” jako „nie-byt”, który warunkuje istnienie, przypomina nieco platońskie idee lub kategorię „energii boskiej” w mistyce chrześcijańskiej, lecz w moim ujęciu ma charakter nowoczesny — dynamiczny, funkcjonalny, a nie substancjalny. Warto w tym kontekście sięgnąć do prac A. N. Whiteheada, H. Bergsona czy P. Teilharda de Chardin, twórców myśli procesualnej.

          Posługując się pojęciem natury dynamicznej, staram się odsłonić tajemnicę istnienia — tajemnicę bycia. W tym ujęciu Stwórca jest Istotą, która ujawnia się przez działanie. Jego substancję określa się jako substancję duchową — co należy rozumieć metaforycznie, jako ludzką próbę ujęcia tego, co mistyczne i niewyrażalne.

Tylko przez takie pojęciowe przyjęcie można nazwać Stwórcę Bytem (Absolutem). W mojej ocenie jednak bliższe jest określenie Funkcjonału (Nie-bytu). Funkcjonał jest pojęciem obejmującym także inne pojęcia wpływające na funkcjonowanie świata: dobro, miłość, zło, świadomość i im podobne. Światem rządzą więc imponderabilia — wartości i energie duchowe, które można zaliczyć do sfery emocji lub działań wewnętrznych. Można zatem powiedzieć, że rzeczywistość jest przejawem funkcjonowania tego, co zapisane wewnątrz człowieka.

          Dalsze wyjaśnienie tego zjawiska jest niezwykle trudne i dla wielu z nas pozostaje czymś abstrakcyjnym. Nie wszyscy są gotowi, aby je przyjąć. To, co powstaje w umyśle, można nazwać swoistym hologramem zdarzeń — iluzją, która mimo pozornej nierealności posiada głęboki sens. I właśnie to czyni ją tak trudną do zrozumienia.

          Można powiedzieć, że człowiek sam w sobie generuje rzeczywistość, która staje się przestrzenią jego egzystencji. Innymi słowy, człowiek tworzy iluzję własnego istnienia i nadaje jej znaczenie. Ten nadany sens jest istotą boskiej koncepcji — przejawem twórczej mocy, która łączy człowieka ze źródłem wszystkiego, co istnieje.

          Słuszne zatem jest powiedzenie: “Człowiek jest  kowalem własnego losu” (rzymskiego polityka Appiusza Klaudiusza Caecusa żyjącego  między IV a III wiekiem przed. Chr. (w renesansie podobną myśl wyraził włoski filozof Giovanni Pico della Mirandola).

Od dziecięcej ufności do dojrzałej refleksji

          Zastanawiam się, skąd bierze się siła oddziaływania teorii religijnych na ludzki umysł. Czy jest to efekt długotrwałej indoktrynacji, rozpoczynanej w dzieciństwie, gdy człowiek jest najbardziej podatny na wpływy? A może wynika to z głębszych potrzeb – z lęku przed śmiercią, z pragnienia sensu, ze wspólnoty czy autorytetu? Religie zwykle łączą te elementy, wykorzystując psychologiczne mechanizmy: nadzieję, obietnicę nagrody i strach przed karą.

          Moje własne doświadczenia mogą posłużyć za przykład. Nie pamiętam chwili, w której świadomie „przyjąłem Boga” – był to proces powolnego nasiąkania atmosferą pobożności, którą roztaczała moja matka. Nie chodziło wyłącznie o słowa, ale o całe jej codzienne zachowanie – prostotę, autentyczność, serdeczność i szacunek wobec ludzi. To budowało we mnie przekonanie, że dobro jest naturalnym odruchem sumienia. Moja matka nie była gorliwą katoliczką, rzadko uczestniczyła w kulcie, lecz jej życie było przesycone czymś, co nadawało wiarygodność wierze. W ten sposób religijność zakorzeniała się we mnie – w sercu i w sumieniu.

          Wiara przyszła więc do mnie bez przymusu, w sposób naturalny. Dzięki postawie matki czułem, że istnieje Ktoś większy od człowieka – godny szacunku i podziwu. Na religię chodziłem chętnie, bo interesowało mnie życie Jezusa i Jego nauczanie. Śpiewałem w chórze kościelnym – muzyka była dla mnie emocjonalnym podkładem wiary.

          Jednocześnie jednak od młodości dostrzegałem w nauczaniu Kościoła elementy niejasne i niepokojące. Biblijne wydarzenia często mieszały się w mojej głowie, a obraz Starego i Nowego Testamentu był niespójny. Wówczas jednak nie czułem bym był indoktrynowany – raczej uznawałem swoje braki za niedouczenie i ufałem katechetom.

          Dopiero w dorosłości, już jako mąż i obywatel w trudnych czasach politycznych, zacząłem wracać do dawnych wątpliwości. Coraz wyraźniej widziałem, że wielu ludzi wierzących ma bardzo powierzchowne pojęcie o swojej wierze.

          Na studiach teologicznych dla świeckich przyjąłem zasadę uważnego słuchania i otwartości na naukę Kościoła. Dało mi to narzędzia do dalszych poszukiwań i własnej refleksji. Po ukończeniu studiów rozpocząłem własne badania – czytałem, porównywałem, konfrontowałem teologię z nauką, wszystko mierząc kryterium logiki i rozumu.

          Od początku z rezerwą podchodziłem do cudów – uważałem, że nie one stanowią dowód Prawdy. Coraz mocniej widziałem, że ich sens jest raczej symboliczny niż literalny. Z biegiem lat wyłoniły się pewne aksjomaty: jeśli Bóg jest istotą doskonałą, nie mógłby być okrutny, jak czasem ukazuje Go Stary Testament. Cuda zaś są znakiem, że coś istotnego wydarzyło się w określonym miejscu i czasie, ale ich wartość polega na przesłaniu, a nie na dosłownym opisie.

          Moja droga wiary to zatem proces – od prostego, dziecięcego przyjęcia prawdy, przez pierwsze wątpliwości, aż po świadome, krytyczne badanie. Dziś wiara nie opiera się dla mnie na strachu czy cudach, lecz na poszukiwaniu sensu, dobra i spójności z rozumem.

          U kresu życia czuję się gotów przedstawić własny ogląd wiary. Wiedzę i przemyślenia zawarłem w dziewięciu książkach, tysiącach krótkich tekstów i wpisów internetowych. Całość mogę streścić w kilku zdaniach:

          Przyczyna sprawcza wynika z porządku logicznego. Skutkiem jest Wszechświat, którego Przyczyną jest Stwórca – Istota istniejąca poza nim, a zarazem zanurzona w swoim dziele. Ujawnił się w każdym człowieku, obdarzając go zdolnością rozpoznania Jego istnienia i wolnością komunikowania się z Nim. Wolność ta pozwala także na modlitwę i prośbę o zmianę Jego woli – a fakt, że jest na nią wrażliwy, dowodzi, że naprawdę ukochał swoje stworzenia.

          Religie i Kościoły to dzieła ludzi – powstają, trwają, a nawet przemijają. Ich instytucjonalny kształt nie jest najważniejszy. Liczy się to, co jest ich przesłaniem.

         Dobrze jest stworzyć wokół siebie aurę własnej pobożności, w której będzie miejsce na trwanie przed Bogiem – uczucie stałej Jego obecności i Opatrzności. To pozwoli na stałą duchową z Nim więź i komunikację.